Na
trzydziestolecie serii Toho wraca do Godzilli. Film nazywany był
różnie, różniście, a to „Powrót Godzilli”, a to „Godzilla 1985” (bo w
USA ukazał się nieco później, głównie dlatego że tradycyjnie musieli
dorobić swoje dokrętki), dodawano podtytuł „The Legend is reborn”.
Dlaczego? Oryginalny tytuł brzmi po prostu „Gojira”, czyli „Godzilla” i
już, po co to zmieniać i mieszać? Chyba mam odpowiedź na to pytanie.
Pierwsze, co się nasuwa, to oczywiście chęć odróżnienia pierwszego filmu od najnowszej odsłony.
Spodziewałem się, że pierwszy film serii zwanej jako „Heisei” będzie
rebootem całej serii, ale nie do końca tak jest. Otóż jest to reboot,
ale przekreślający wszystko, co wydarzyło się po „Godzilla
kontratakuje”. Wielu twierdzi, że i ten kontratak także jest skreślony,
ale mamy tu drobne przesłanki świadczące o tym, że jest inaczej.
Wracając do tytułu – zapewne nikt nie chciał wprowadzać widza w błąd. Ja
też dałem się wymanewrować, a gdybym miał wybierać najlepszą opcję,
wybrałbym jednak „Powrót Godzilli”. Był kontratak, był rewanż, ale
powrotu jeszcze nie było.
Dlaczego uważam, że „Godzilla” z 1984 roku to „trójka”? Po pierwsze –
Godzilla zostaje uwolniony przez wybuch wulkanu. Jak i gdzie został
uwięziony? Patrz: finał części drugiej. Ponadto w mieszkaniach widzimy w
tle miniaturowy szkielet tyranozaura, który jest oczkiem puszczonym do
widza. Nieco później widzimy szkielet stegozaura albo inne ustrojstwo
będące inspiracją dla Angilasa, znanego nam z „dwójki”. Gdyby fabuła
miała miejsce po wydarzeniach znanych z „jedynki”, z pewnością musiałoby
paść nieco więcej pytań związanych z jej zakończeniem.
Fabuła kręci się tutaj bardzo ciasno wokół Godzilli, rzadko zbaczając w
kierunku czegoś na kształt romansu. Nawet wątki polityczne wyraźnie i
nierozerwalnie związane są z Godzillą.
Przesłanie filmu nawiązuje do pierwszej odsłony, ale umieszczone zostaje
w zupełnie innym kontekście. „Król potworów” ukazał się w okresie, w
którym kurz jeszcze na dobre nie opadł po wydarzeniach z drugiej wojny
światowej, a strach Japończyków przed bombą atomową był wciąż aktualny i
żywy. „Godzilla” z 1984 umaczany jest zaś w sosie zimnej wojny, staje
się personifikacją bomby atomowej, która wybucha w obliczu tak napiętej
sytuacji międzynarodowej. Prawdziwy wybuch atomowy też będziemy mogli tu
zobaczyć.
Tak silne skupianie się na głównym wątku mimo wszystko nie nudzi przez
godzinę i czterdzieści minut. Na początku mamy nawet nieźle budowane
napięcie zepsute tylko przez dość szczegółową fotkę potwora. Gdybyśmy na
samym początku zobaczyli jedynie ów sfotografowany cień, byłoby
znacznie ciekawiej. Kiedy potwór się już pojawia, zajmuje większość
czasu ekranowego. I większą część ekranu także. Nic dziwnego, naukowcy
szacują jego długość na około 80 metrów.
Kostium i model Godzilli w porównaniu do poprzednich odsłon wygląda po
prostu rewelacyjnie i zjawiskowo, co autorzy zdają się wiedzieć
doskonale. Nie boją się zbliżeń, dalszych planów i pokazywania potwora
pod każdym możliwym kątem. Owszem, oczy wciąż ma komiksowe, kły
wampirze, niektóre ujęcia wyszły dość dziwnie, na innych widać
perfidnego zeza rozbieżnego, ale ogólnego wizerunku to nie psuje. Potwór
porusza wargami, rozwiera gębę, mruga, węszy, ma cały zestaw
skomplikowanych ruchów. Porusza się dość ciekawie, choć nieraz widoczne
jest nienaturalne gibanie się głowy na boki. Muszę przyznać, że
szczegółowość modeli i kostiumów zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie
spodziewałem się, że tą techniką można osiągnąć tak dobry efekt. Wciąż
podoba mi się to bardziej niż efekty generowane komputerowo.
Zainwestowano tym razem w rzeczywisty sprzęt, a na ekranie można
zobaczyć sporą liczbę statystów. Wartość produkcyjna tego filmu stanęła
na znacznie wyższym poziomie niż poprzednie odsłony.
Podrasowano także ryk Godzilli, którego brzmienie nadal przypomina
oryginał, ale jest nieco inne, jakby bardziej basowe i bliższe
rzeczywistości. Muzyka ogólnie sprawia pozytywne wrażenie, choć czuć
lata osiemdziesiąte (za którymi nie przepadam). A melodia towarzysząca
pojawianiu się broni „Super X” (ależ kreatywnie nazwana, prawda? Cóż,
naukowcy to nie poeci) ma fragment łudząco przypominający muzykę z
„Gwiezdnych wojen”. To dość ciekawe porównanie, szczególnie w kontekście
bezpośrednich nawiązań do amerykańskiego SDI, znanego także właśnie
jako projekt „Gwiezdne wojny”.
„Godzilla”
zdecydowanie nie jest filmem kierowanym do najmłodszych, jak to miało
miejsce niegdyś. Te dzieci, które fascynowały się serią w latach
siedemdziesiątych są już nastolatkami albo dorosłymi, zaś fani
pierwszych odsłon to już stare pryki. Wiadomo było, że to właśnie oni w
pierwszej kolejności popędzą do kin i to jest film dla nich.
Już na początku widzimy kilka makabrycznych scen i jakiegoś
przerośniętego potworka inspirowanego chyba serią o Obcym. Pierwotnie
myślałem, że to „Syn Godzilli” (wciąż ładniejszy od Minyi), ale później
dowiedziałem się, że to tylko jakaś przerośnięta pijawka
(właściwie to Caligdae, cokolwiek to jest - przyp. red.),
która zmutowała pod wpływem promieniowania Godzilli. Ludzie giną. Krew
już nie sika, ale się pojawia. Co ciekawe, Godzilla w pewnym momencie
„krwawi” żółtą cieczą z pyska. Dziwne, kiedyś zwykł sikać krwią.
Potwór
nie jest już obrońcą ludzkości, ponownie jest niszczycielem i tym razem
jedynym jego przeciwnikiem są ludzie. Na początku jeszcze jest to tylko
dziwne zwierzę, które szuka źródeł pożywienia. A że żywi się
radioaktywnością… cóż, gdzie znajdzie jej więcej niż u ludzi? Zjada
atomową łódź podwodną, podjada w elektrowni i … odchodzi w pogoni za
ptaszkami. Zupełnie, jak małe dziecko krzyczące „Oooo, motylek”. Do tego
wydarzenia dorobiono nawet jakieś uzasadnienie i wyciągnięto wnioski,
ale motyw z magnetyzmem wyglądał na naciągany. Do pewnego momentu zatem
mamy wielkiego zwierzaka, a później… Godzilla postanawia zaatakować
Tokio. Dlaczego? Nie dostajemy odpowiedzi, ot po prostu, dla zabawy
chyba. Co ciekawe, na miejscu wszelkie zniszczenia budynków wychodzą mu
zawsze przypadkowo.
Wątek ludzki jakiś tam się zawiązuje. Mamy dziennikarza, który próbuje
ujawnić powrót Godzilli (a gdy mu się udaje, dwójka postaci obraża się
na niego nie do końca wiadomo z jakiego powodu – ot, nawiązanie do
stereotypu złego pracoholika - dziennikarza). Mamy ocalałego świadka
powrotu Godzilli i jego siostrę żyjącą w nieświadomości o „ocalałości”
swojego brata. Hmm, czy kogoś, kto wiele przeżył można nazwać
przeżytkiem? Mamy też przywódców Japonii, USA i Rosji, wszystkich w
rozterce i z kwaśnymi minami. Znalazło się nawet miejsce na mały wątek
humorystyczny. Jest to dość luźne zbiorowisko okołogodzillowych
wydarzeń, czasem udowadniających ludzką głupotę, innym razem mądrość i
podskórne dążenie do pokoju na świecie.
Masy ludzkie są zaś głupie doszczętnie. Przy zarządzeniu ewakuacji
miasta i ew. ukrywaniu się w podziemiach metra większość mimo wszystko
woli wyjść i popatrzeć na walkę Super X z Godzillą. W każdej chwili
potwór może ich zabić albo zabić może ich bomba atomowa, ale co tam,
chodźmy zobaczyć Godzillę. A potem zdziwienie, panika i śmierć.
Zdziwiła mnie scena, w której helikopter ratuje z walącego się budynku
dwie osoby, a dwie zostawia na pastwę losu i odlatuje. Możemy się
domyślać, że może było za mało miejsca, może było to zbyt niebezpieczne,
ale gotowego wyjaśnienia nie zobaczymy.
Głupoty nie ustrzegł się także potwór, którego zwierzęce zachowania
jestem w stanie zrozumieć, ale pędzenie za odgłosami ptaków niczym ćma
do światła jest już przesadą. Godzilla nie patrzy dokąd idzie, co stoi
na drodze, czy grozi mu tam jakieś niebezpieczeństwo, zero instynktu
samozachowawczego, po prostu „ptaaaaaszki”. Tak za ptaszkami gania, może
jednak Godzilla to kobieta?
Muszę
uznać reboot serii za udany, ale niestety głównie wizualnie. Wątki
polityczne były nawet ciekawe. Miałem wrażenie, że cały film to ciągłe
„O rany, o jeju, Godzilla nadchodzi, ooooo, nadszedł, zróbmy coś”.
Ogląda się dobrze, wszystkie składniki są na miejscu, ale nie mogę
powiedzieć, żebym był jakoś specjalnie zaintrygowany czy zainteresowany
czymś ponad oprawę wizualną. Na koniec dostajemy tylko smutną piosenkę
śpiewaną wyjątkowo po angielsku „Goodbye now Godzilla, Goodbye now,
until then…”.