Była druga połowa lat 80-tych. W polskiej telewizji ciężko było znaleźć coś interesującego. Ale pewnego niedzielnego popołudnia o godzinie 16.00 na "dwójce" pojawił się serial, o którym zaraz po emisji mówiło się na podwórku. To "Robin Hood" (w oryginale "Robin Of Sherwood"). Serial zyskał ogromną popularność, wzrosła sprzedaż czasopisma dla młodzieży harcerskiej "Świat Młodych" gdzie pojawiły się pierwsze fotosy z filmu. Na ulicach biegały "szczeniaki" z łukami i kołczanami. "Robin of Sherwood" do dziś wzbudza ogromny entuzjazm przy ponownych emisjach w telewizji.
Serial na nowo wskrzesił mit i legendę angielskiego banity, który "bogatym zabierał, a dawał biednym". Historię o Robin Hoodzie z lasu Sherwood przenoszono na ekran wielokrotnie, powstała ogromna ilość opracowań (mniej lub bardziej wiarygodnych), ksiąg, podań, baśni, które w gruncie rzeczy wyeksploatowały do cna tę postać. Richard Carpenter, twórca i scenarzysta serii zaryzykował i jeszcze raz opowiedział o losach Robina, jego ukochanej Marion i oddanych przyjaciół. Opowiedział jednak zupełnie inaczej. Nie były to przygody w stylu amerykańskich wesołych filmików z lat 30-tych, ani równie wesołego filmu z Seanem Connery o starzejącym się Robinie z 1976 roku "Robin And Marian" ani nawet tak efektownego, żeby nie powiedzieć efekciarskiego dzieła z Kevinem Costnerem, jak "Robin Hood: Prince Of Thieves". "Robin Of Sherwood" wyprodukowany w Wielkiej Brytanii posiadał niepowtarzalny, gęsty i mroczny klimat. Obyło się na szczęście bez wybuchów i eksplozji. Zrezygnowano z tego na rzecz niesamowitego świstu lecących strzał, topornych odgłosów walk na miecze i wręcz. Pojawiło się wiele niedopowiedzeń i elementów nadnaturalnych. Każdy odcinek zawierał jakąś mroczną tajemnicę, urok i czar. Zawdzięczać to możemy wprowadzeniu np. takiej postaci jak Herne. Swoją drogą próbowałem kiedyś obejrzeć jeden z odcinków serialu "The New Adventures of Robin Hood" nadawanego na Polsacie. Ten bezgustowny, plastikowy i żałosny twór marketingu i chłodnej kalkulacji amerykańskiej telewizji, wywołał u mnie jedynie złość i wspomnienie o doskonałym "Robin Of Sherwood".
Wracając jednak do "angielskiego" Robina - całość serii ma 26 odcinków. Ci, którzy oglądali, zapewne wiedzą, że dzieli się ona na dwie zasadnicze części. Pierwsze 13 odcinków to koncertowa (i jak na razie najważniejsza) rola niezapomnianego Michaela Praeda, czyli tzw. "czarnego Robina" (od koloru włosów), kolejne 13 odcinków to rola Jasona Connery, syna Seana czyli tzw. "Robina białego". Bez dwóch zdań wszystkim podobał się bardziej ten pierwszy, oryginalny. Jason Connery mimo, że w gruncie rzeczy grał inną postać, to nie był tak tajemniczy, skryty i waleczny (?) jak jego poprzednik. Jednak nawet to nie zabiło ducha serii i wciąż serial cieszył się wielką oglądalnością. Dzięki rozsądkowi twórców, nie pokuszono się o kontynuowanie serialu do kilkunastu sezonów (jak robi się to teraz). Sądzę, że z czasem utraciłoby to sens. Znając współczesne praktyki, z reguły ciągnięcie serii na siłę nie wychodzi na dobre nikomu.
Wspaniałą gratkę dla wielbicieli soundtracków stanowi niesamowita muzyka do serialu. Jest nią najpopularniejsza płyta zespołu Clannad pt. "Legend". Znakomicie, żyjące własnym życiem, zaaranżowane utwory, ze słynnym "Robin (The Hooded Man)" na czele, na stałe wpisały się do kanonów muzyki popularnej. Nie można było sobie wyobrazić innego zespołu do stworzenia i wykonania muzyki w tak "klimatycznym" filmie. Dźwięki wyrażające niepokój, mrok, tajemnicę, czasem i zabawę, płynące z głośników znakomicie oddają ducha opowieści o Robin Hoodzie i jego niezłomnych przyjaciołach z lasu Sherwood.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz