"Tę pszczółkę, którą tu widzicie zowią Mają, wszyscy Maję znają i
kochają..." to słowa refrenu do piosenki, które chyba wszyscy bardzo
dobrze znają. Niepozorna Pszczółka Maja pojawiła się w świątecznej
Wieczorynce 26 grudnia 1979r. podbijając serca dzieci. Od tej pory od
stycznia w niedzielnej wieczorynce zagościła Maja oraz jej przyjaciele.
Warto wspomnieć, że głosu głównej bohaterce użyczyła Ewa Złotowska
(zobacz wywiad). Partnerował jej śp. Jan Kociniak, który wspaniale
użyczył głosu Guciowi - wiernemu towarzyszowi Mai.
Każdy
odcinek to spotkanie z innym mieszkańcem lasu. Są pracowite mrówki,
jest mucha Bzyk, niebezpieczna ważka, dżdżownica Magda i wiele, wiele
innych mieszkańców lasu.
Serial ten tak przypadł wszystkim do gustu,
że w trakcie jego emisji pustoszały podwórka, place zabaw, wszystkie
dzieciaki leciały na spotkanie z sympatyczną pszczółką Mają i jej
przyjaciółmi. Na podwórkach wtedy bowiem szalał wiatr, ale tylko przez
25 minut. Po skończonej Wieczorynce podwórka znowu zapełniały się
dzieciakami.
Przygody dzielnej pszczółki tak się spodobały
wszystkim, że telewizja później wznawiała ponownie odcinki by po jakimś
czasie przerwać emisji. Obecnie znowu można go zobaczyć, tym razem
dzięki płytom DVD (niestety nie wszystkie odcinki) a także ostatnio
odcinki były emitowane na kanale MiniMini.
Ważną rolę
też odgrywa tutaj muzyka. Utwory lecące w tle z przygodami Mai. Jest tak
melodyjna i prawie, że nostalgiczna ... obecnie szukam jakiejś ścieżki
dźwiękowej z utworami do Pszczółki Mai. Naprawdę, tylko zamknąć oczy i
dać się ponieść muzyce przypominając sobie od razu swoje dzieciństwo.
Ilość odcinków przygód dzielnej pszczółki Mai liczyła 102 (dwie serie
po 52 odcinki). Wraz z emisją odcinków w latach 80-tych wyszła także
płyta (tzw. soundtrack) zawierający piosenki śpiewane w emitowanych
odcinkach. Oprócz tytułowej piosenki śpiewanej przez Zbigniewa
Wodeckiego, była jeszcze piosenka Gucia ("Myślę że znacie mnie, jestem
truteń Gucio ... "), piosenka śpiewaną przez Filipa - konika polnego
(Tańczą wszystkie pchły, duszki, muszki, ćmy ...") a także marsz mrówek.
Ostatnio wyszedł teledysk śpiewaną przez Ewę Złotowską "Co się stało z
Pszczółką Mają". Był on dodatkiem do płyty z piosenkami śpiewanymi
właśnie przez Pszczółkę Maję.
Jest 23 grudnia 1973 roku
- niedziela. Naród zajęty przygotowaniem do wigilii a tymczasem na
ekranach telewizorów leci żywa muzyka i widać dwóch jeźdźców
uciekających na koniach oraz jakiś oddział który ich goni. Tak, tak - w
tym czasie rozpoczął się pierwszy odcinek serialu spod znaku "Płaszcza i
Szpady" a mianowicie "Czarne chmury". Prasa pisała wtedy "Polski
Fanfan, pierwszy polski serial spod znaku "płaszcza i szpady". Coś w tym
było ...
Osnową
scenariusza dziesięcioodcinkowego serialu stały się burzliwe dzieje
pułkownika Krystiana Ludwika Kalkstein-Stolińskiego, który w 1670 roku
musiał uciekać z Prus do Polski. Reżyser - Andrzej Konic - podkreślał, żeby nie doszukiwać się prawdy oraz to by głównemu bohaterowi serialu - pułkownikowi Krzysztofowi Dowgirdowi
- nie przypisywać cech pierwowzoru. Całość to głównie pretekst do
pokazania akcji, gdzie na pierwszy plan wysuwają się ucieczki, pogonie,
intrygi no i oczywiście miłość. Realizacja filmu trwała okrągły rok a
zdjęcia do niego - poza łódzkim atelier - kręcone były w pięknych
wnętrzach w Baranowie, w Pałacu Biskupim w Kielcach i w Rytwianach pod
Kielcami, w Tęczynku, Krakowie a malownicze plenery - m.in. pod
Augustowem.
Serial
ten powstawał w czasach gdy bardzo dokładnie liczono pieniądze na takie
realizacje. Nie zapominajmy iż był to jeden z pierwszych seriali z
gatunku "płaszcza i szpady" i w dodatku emitowanym w kolorze. W
porównaniu do obecnych seriali tasiemców ten zawsze kończył się tak, że
trzymał widza w napięciu do kolejnego odcinka ... widz wtedy zawsze
zasiadał do kolejnego odcinka i był ciekaw jak się potoczą dalej losy
bohaterów, znienacka zastopowowane z końcem poprzedniego odcinka.
Warto
zwrócić uwagę na aktorstwo, które - coby nie mówić - było wtedy na
najwyższym poziomie. Pułkownika Krzysztofa Dowgirda zagrał brawurowo Leonard Pietraszak (ten sam, który później zagrał Kramera w filmie "Vabank"), jego najwierniejszego przyjaciela zagrał Ryszard Pietruski, który był równocześnie autorem scenariusza. Oprócz nich zobaczymy Elżbietę Starostecką oraz Annę Seniuk, które zagrały miłości obydwu bohaterów. Przeciwnikiem Dowgirda był von Hollstein (Janusz Zakrzeński) - człowiek który najpierw działa a potem myśli - zaś jego przeciwnością był margrabia von Ansbach (znakomity Edmund Fetting) - podstępny oraz przebiegły w taktyce.
A tak mówił Pan Leonard Pietraszak o tym serialu ""Propozycja
zagrania w serialu przygodowym była dla mnie ogromną niespodzianką.
Zbliżałem się do czterdziestki i powtarzałem kolego, że jestem już w
wieku, w którym powinienem zacząć się starzeć! Atu dostaję propozycje
zagrania pułkownika, mam jeździć konno, fechtować. Półroczny obóz
szkoleniowy bardzo mi się przydał. Uprawiałem szermierkę, uczyłem się
jeździć konno. Kocham konie, ale do dziś nie akceptuję jeździectwa.
Tego, że to piękne, mądre zwierzę musi dźwigać człowieka. W sekcji
jeździeckiej Legii trenował nas wspaniały przedwojenny oficer, major
Farenstein. Wiele nas nauczył, chociaż ciągle powtarzał: "Ja was nie
nauczę w tak krótkim czasie jeździć, ale nauczę was, jak dobrze wyglądać
na koniu!". W tym samym czasie kręcony był Potop, więc mijaliśmy się
tam z Tadeuszem Łomnickim, Danielem Olbrychskim i innymi. Spotykaliśmy
ich też potem w hotelach, kiedy już rozpoczęliśmy zdjęcia. My kręciliśmy
w Krakowie, oni pod miastem. Patrzyli na nas, śmiejąc się: "My to Potop
Hoffmana robimy, co tam wy, serialik jakiś...". A jednak te Chmury do
dziś chodzą w telewizji i podobają się kolejnym pokoleniom". Leonard
Pietraszak o swojej roli w "Czarnych Chmurach". Fragment pochodzi z
książki Katarzyny Madey "Leonard Pietraszak. Ucho od śledzia",
warszawskie wydawnictwo literackie Muza SA
Nie zabrakło także elementów komediowych bo oto pojawia się w połowie serialu wiecznie pijany szlachciura Błazowski (Cezary Julski)
powtarzający w kółko "O to chodzi, o to chodzi". Nie zabrakło też
Mariusza Dmochowskiego w roli Jana Sobieskiego (chyba miał wyłączność na
tę rolę).
Warto
wspomnieć też o genialnej muzyce Waldemara Kazaneckiego, która
towarzyszy nam od początku (czołówka) poprzez cały film (szczególny
dobry motyw jest w dwóch ostatnich odcinkach kiedy po mieście i po
okolicach jeździła poczta kurierska) aż po ostatnie minuty tzw. tyłówki
prezentującej listę płac.
Mimo
iż film ma swoje lata i wznawiany jest od czasu do czasu to warto
sięgnąć po niego jeszcze raz bo w dobie naszych czasów trudno jest
zrobić taki film jakim były "Czarne chmury".
Warto
jeszcze za wikipedią podać taką ciekawostkę a mianowicie to, że według
jednej z hipotez twórcą scenariusza był Ludwik Kalkstein, agent gestapo w
Armii Krajowej, denuncjator generała "Grota" Roweckiego, który w latach
1953-65 odsiadywał wyrok za współpracę z gestapo; według tych źródeł
Guziński i Pietruski podpisali scenariusz swoimi nazwiskami, gdyż
nazwisko Kalksteina z oczywistych względów nie mogło się znaleźć w
napisach serialu.
I
jeszcze jedna ciekawostka filmowa: w jednym z epizodów ucieczki z Prus
Dowgird i Kacper ukrywają się pod drewnianym mostkiem (drugi odcinek).
Sceny te kręcono w Puszczy Augustowskiej nad jeziorami Krzywa i Kruglak.
Otóż ten drewniany mostek po remoncie istnieje do dziś i nosi
nieoficjalną nazwę Mostku Dowgirda. (Piotr K. Piotrowski "Kultowe
Seriale").
Rok 1985. W wakacyjnym (piątkowym bodajże) kinie teleferii dla dzieci pojawia się serial produkcji polsko-zachodnioniemieckiej "Urwisy z doliny młynów". Jest to sympatyczny serial o przygodach grupki dzieci mieszkających na wsi.
Głównymi bohaterami jest trójka rodzeństwa Dędków. Ich rodzice (w tej roli Krzysztof Kowalewski i Ewa Ziętek)
są właścicielami młyna. Młyna który jest miejscem spotkań dzieci oraz
ich zabaw. Każdy z tych odcinków (w sumie było ich 24) to nowy dzień
oraz nowe wyzwanie w kierunku niesamowitej i niespodziewanej przygody.
Dziecięca wyobraźnia sprawia bowiem, że nawet zwyczajne wydarzenia
nabierają posmaku bajkowości i tajemnicy. Dzięki talentowi małoletnich
aktorów oraz reżysera Janusza Łęskiego owa aura niezwykłości szybko
udziela się także oglądającym go widzom.
Warto wspomnieć też iż głównym narratorem przygód grupy dzieci jest ... bocian Kuba,
na którego powrót czekają dzieci a który pojawia się w pierwszym
odcinku. Jako punkt obserwacyjny wybiera sobie gniazdo w pobliżu młyna
skąd ma oko na wszystko co się dzieje na podwórku a także poza nim.
Głosu bocianowi użyczył rewelacyjny, już nieżyjący aktor Wiesław Drzewicz (znany głównie młodszym widzom oglądającym niedzielną wieczorynkę o Smerfach jako Gargamel).
Bardzo miło wspominam ten serial. Każdy jego odcinek to wspomnienie
dzieciństwa. Dzieciństwa, kiedy w czasie wakacji wyjeżdżało się na wieś i
przeżywało się rozmaite przygody, niekiedy takie same jakie mieli
bohaterzy tego serialu. Czasami jak wpadam w taką nostalgię za tym co
minęło włączam sobie ten serial i wpadam w miły nastrój. Polecam
każdemu.
Jedynym minusem tego wszystkiego jest to że nasza kochana TVP nie
wydała tego serialu na rynku polskim. Na allegro jest dostępna wersja
niemiecka (ale oczywiście jest tam też polska wersja językowa). Jednak
cena troszkę odstrasza ... szkoda.
Warto też wspomnieć o muzyce, którą na potrzeby serialu napisał
Andrzej Korzyński (ten sam co wcześniej przygotował muzykę do "Akademii
Pana Kleksa"). Jest taka spokojna, każda jej nuta wprowadza w błogi
nastrój ... powracają wspomnienia. Zresztą sami posłuchajcie ...
Rok później - w 1986 - powstał trzynastoodcinkoowy sequel "Klementynka i Klemens - gęsi z Doliny Młynów"
"Jestem
Pampalini łowca zwierząt, niezastąpiony, niezawodny, któż nie słyszał o
Pampalinim! Pampaliniemu wystarczy sięgnąć ręką, już w garści trzyma
zwierzaka" - tak przedstawia się tytułowy bohater kreskówki. Dziarski
Pampalini bezgranicznie wierzy w siebie i swoje zdolności łowieckie,
jednak nierzadko okazuje się, że trochę przecenia swoje możliwości,
przez co musi brać nogi za pas... Mimo iż twierdzi, że "jeśli Yeti
istnieje, to tylko Pampaliniemu może się udać sztuka schwytania go!", to
wiadomo jedno Yeti z pewnością ucieknie. Podobnie jak wszystkie inne
zwierzęta, których złapania podejmie się pechowy bohater.
Pomysłowy i pełen energii Pampalini podczas łowów ucieka się do
przeróżnych forteli. By złapać krokodyla używa kleju i środków
nasennych, dla lwa przygotowuje klatkę, Yeti wabi na jedzenie oraz
telewizyjne bajki, a żyrafie próbuje zawiązać oczy. W łowach towarzyszy
mu sympatyczny koczkodan. Razem tworzą dość komiczną parę, gdyż małpka
lubi krzyżować plany swojego kompana - czasem otwiera klatkę ze złapanym
zwierzakiem, kiedy indziej zamyka podróżnika w namiocie.
Bajka ma charakter edukacyjny. Najmłodsi poznają różne gatunki
zwierząt. W każdym z 13 odcinków łowca poluje na inne zwierzę:
niedźwiedzia grizzly, krokodyla, lwa, tapira, kondora, węża boa, yeti,
słonia, żyrafy, strusia, goryla, mrówkojada i hipopotama. Dzieci
dowiadują się, co wyróżnia każde zwierzę i gdzie można je spotkać. Łowca
informuje między innymi, że "hipopotamy spotyka się tylko w Afryce, w
pobliżu wielkich jezior i rzek...", że słonie występują stadnie,
krokodyl ma bardzo, ale to bardzo ostre zęby, a żyrafy potrafią sięgać
najwyższych gałęzi.
Jedną z bajek z dzieciństwa, którą miło wspominam jest
przesympatyczny Miś Kuleczka. Był to serial produkcji czechosłowackiej,
wyprodukowany w 1973 roku. Dokładnie nie pamiętam kiedy pojawił się w
naszych domach ale na pewno nie był on gościem powszednich dobranocek
bowiem każdy odcinek liczył około 25 minut czyli jego emisja przypadała
na niedzielne Wieczorynki (chociaż to mało możliwe) albo podzielony
odcinek był emitowany w dwóch częściach w jakimś programie dla dzieci i
młodzieży. Może wy pamiętacie ??
Wróćmy jednak do bajki. Bohaterem jest sympatyczny Miś Kuleczka,
który zbiegiem okoliczności został oddzielony od swojej mamy. Zanim
doszło do rozstania mama zawsze przestrzegała Kuleczkę przed tajemniczym
Wasylem - myśliwym, który mógłby mu zrobić krzywdę. Wkrótce dojdzie do spotkania Kuleczki z Wasylem.
Parę cytatów (na podstawie wypowiedzi uczestników z forum) które pochodzą z tej dobranocki :
- "Waaasyl !" - tak wołała mama misiowa, która chodziła po lesie i wymachiwała kapeluszem na kiju - "A ty gęgalska do domu"
- to już słowa samego Wasyla, który w ten sposób zwracał się do swojej
domowej gęsi non stop gęgającej i wychodzącej poza ogrodzenie.
Bajka ta ma w sobie pewien urok. Nie jest zrobiona z przepychem i z
wybujałą grafiką oraz niesamowitymi efektami komputerowymi, którymi
karmione są nasze dzisiejsze dzieci. Ot prosta scenografia, kilka
kukiełek i dobry pomysł. Jednak właśnie takie były bajki naszego
dzieciństwa. Obecnie powstają przedszkola, szkoły taty oraz szkoły rodzenia pod nazwą "Miś Kuleczka". Chyba jednak coś jest w tej bajce :)
Zadziwiający jest jeszcze pewien fakt. Bajka niby produkcji
czechosłowackiej a gość nazywa się Wasyl. To imię nie pasuje do naszych
południowych sąsiadów (już raczej do naszego wschodniego brata :) )
Klasyka literatury dziecięcej autorstwa Ludwika Jerzego Kerna
opowiadająca o przyjaźni chłopa o imieniu Pinio z porcelanowym słoniem,
który na wskutek dokarmiania go tabletkami z witaminami urósł z małej
porcelanowej figurki do naturalnych słoniowych rozmiarów. Na podstawie tej opowieści w 1968 roku powstał siedmioodcinkowy serial animowany a dziesięć lat później - w 1978 roku
(premiera miała miejsce w kwietniu 1979 roku) po zmontowaniu odcinków
powstał pełnometrażowy film, który okazał się dużym sukcesem. Na sukces tego filmu prócz treści miała też obsada aktorska. W filmie tym usłyszymy głosy najznakomitszych aktorów m.in. Krystynę
Sienkiewicz, Mieczysława Czechowicza, Edwarda Dziewońskiego, Bronisława
Pawlika, Kazimierza Wichniarza, Wiesława Michnikowskiego w roli taty, Irenę Kwiatkowską w roli mamy, Danutę Przesmycką w roli Pinia no i wielkiego Ludwika Benoit w roli słonia Dominika. Reżyser filmu - Witold Giersz - tak wspomina nagrania do filmu - "Podczas
nagrań wszyscy się znakomicie bawili - kiedy słoń Dominik przemawiał
głosem Ludwika Benoit, pozostali aktorzy nie mogli powstrzymać śmiechu,
co się nagrywało. Musieliśmy robić wiele dubli."
Warto też wspomnieć o muzyce, którą skomponował Waldemar Kazanecki. Muzyka lekka i przyjemna i nie drażni podczas oglądania filmu.
Obecnie film ten został zrekonstruowany. Nie był to łatwy proces -
jak twierdzi Włodzimierz Matuszewski, Dyrektor Studia Miniatur Filmowych
- "Proces rekonstrukcji jest bardzo żmudny. Przetwarza się każdą
klatkę filmu. Jedna klatka filmu to 1/24 sekundy, czyli tych klatek było
około 13 tysięcy. Każda musiała zostać przejrzana i ujednolicona z
resztą materiału. To samo tyczy się ścieżki dźwiękowej. Także film jest
jak nowy.".
Chociaż od premiery minęło już kawał czasu to film ten przykuwa widza
i młodszego i starszego swoim surrealistycznym humorem oraz kapitalnymi
dialogami. Można by rzec że myśmy - jako dzieci, które oglądały ten
serial lub film w dzieciństwie - się zestarzeli a "Proszę słonia" nie.
Warto odkurzyć nasze dzieciństwo i przeżyć przygody Dominika oraz Pinia
tym razem w cyfrowej jakości.
"Latający cyrk Monty Pythona" jest jednym z tych telewizyjnych
eksperymentów, który się udał. To serial, który choćby i z dzisiejszej
perspektywy nie przypomina niczego, co zazwyczaj spotyka się w
telewizji. Zresztą nawet jeśli, to w wielu wypadkach o takich rzeczach
się nie pamięta lub próbuje się zapomnieć.
Telewizyjna obecność "Latającego cyrku Monty Pythona" to raptem pół
dekady rozpoczynające się 5 października 1969 roku. W latach 1969-1974
powstały cztery serie składające się łącznie z 45 odcinków trwających
około 30 minut oraz krótka dwuodcinkowa wizyta w niemieckiej telewizji, o
której chyba lepiej nie wspominać. Przez pierwsze dwa lata dzieło to
posiadało raczej ograniczony budżet, a przez pewien czas stanowiło w
zasadzie ramówkową zapchajdziurę. Co, jak się tak zastanowić, da się
zrozumieć.
Początki produkcji należą raczej do tych, które w przyrodzie rzadko
kiedy wychodzą. Istotnymi elementami tzw. poczęcia były zarówno
przypadek, jak i chęć zrobienia czegoś z kimś, z kim się jeszcze nie
pracowało. Dwie pierwsze serie powstawały praktycznie bez kontroli panów
w garniturach, a format budowano od podstaw – trudno inaczej określić
świadomą ucieczkę od wielu oklepanych rozwiązań kojarzonych ze sketch comedy.
Jeszcze zanim do tego doszło sama grupa, jak twierdzą jej członkowie,
zebrała się przypadkiem, a później zawaliła spotkanie z ówczesnym szefem
komedii w BBC Michaelem Millsem. Wiedzieli, że chcą razem zrobić
program, choć nie potrafili określić jaki i przy pomocy jakich środków.
Nie mieli również tytułu, a zanim serial został ostatecznie nazwany
padło co najmniej kilka propozycji – często dość ekscentrycznych.
Ostatecznie otrzymali zamówienie na 13 odcinków. Kilka rzeczy ciągle powtarzanych i tych nieco mniej
Za każdym razem, gdy pisze się o "Latającym cyrku Monty Pythona"
przytaczany jest zwyczajowy zestaw informacji. Po pierwsze, początek
rozmów o serialu i narodziny samego Monty Pythona datowane są na maj
1969 roku. Dochodzi do nich w Hampstead, gdzie, jak to określa się na oficjalnej stronie Pythonów,
pięciu Brytyjczyków (Graham Chapman, John Cleese, Eric Idle, Terry
Jones, Michael Palin) i jeden Amerykanin (Terry Gilliam) spotkało się w
indyjskiej restauracji, aby pogadać o nowym projekcie. Pythoni
przyznawali się później, że byli ostatnim pokoleniem, które wychowało
się na radiu, co uznawali za bardzo ważne. Przy okazji byli całkiem
nieźle wykształceni.
Z innych często powtarzanych wiadomości wymienić warto, że wszystkie
odcinki kręcono w kolorze, ale dopiero piąty został tak wyemitowany.
Przy okazji odcinek ten miał bardzo długi tytuł: "Man's Crisis of
Identity in the Latter Half of the 20th Century". Nie próbowano też w
żaden sposób ułatwiać odbioru serialu publiczności. W końcu pierwszym
skeczem, jaki nakręcono, był ten o latających owcach. Żeby było
zabawniej, w początkowych minutach "Whither Canada?", w którym nie było
nic o Kanadzie, pojawił się program o zabijaniu prowadzony przez
Wolfganga Amadeusza Mozarta.
Całość wchodzi na zupełnie inny poziom absurdu, kiedy weźmie się pod
uwagę, że początkowo w BBC uważano, iż nowy program będzie skierowany do
publiczności w przedziale wiekowym w okolicach "Late Show with David
Letterman" w ostatnich latach emisji. Jeśli jeszcze weźmie się pod
uwagę, że rzecz się dzieje w Wielkiej Brytanii w latach 60. XX wieku, to
wyjdzie nam, że raczej nie byli to miłośnicy telewizyjnych
eksperymentów. Ponieważ część rzeczy nagrywano z żywą publicznością,
kręceniu skeczy początkowo towarzyszyła grupa zszokowanych emerytów.
Bycie wśród tej nieco skołowanej publiczności, oczekującej zapewne
zupełnie innego typu humoru i kompletnie nieprzygotowanej na wszystko,
co się pojawiło, musiało być fantastycznym przeżyciem. Chciałbym tam
być. Wracając… Skecze i odcinki
Około 30-minutowe odcinki składały się ze skeczy, które regularnie
wykraczały poza to, co przyjęto za nie uważać, przeplatanych animacjami
Gilliama. Za najlepsze sezony uważało się pierwsze dwa. Mianem
najsłabszego zazwyczaj określany jest ten ostatni – składający się
raptem z sześciu odcinków, już bez Cleese'a, choć z gościnnym
uczestnictwem np. Douglasa Adamsa.
Ogólnie "Latający cyrk Monty Pythona" można poznawać na dwa sposoby: w
całości, odcinek po odcinku, a także wędrując po najlepszych skeczach. Z
jakiegoś powodu w pamięci tłumu pozostały głównie te ostanie np. "The
Spanish Inquisition", "The Dead Parrot Sketch", "The Ministry of Silly
Walks". Słówko "spam" też pochodzi z jednego ze skeczy. Wspomina się
postacie, jak właśnie ową Hiszpańska Inkwizycję czy granego przez Palina
"It's" Mana. Pythoni też okresowo zadzierali z cenzurą, choć były to
najwyżej wprawki przed szaleństwem, jakie rozpętało się kilka lat
później wokół "Żywotu Briana".
Mały podbój świata i lokalne przygody
Już 3. sezon był dla jednego z członków grupy, Johna Cleese'a,
trudnym doświadczeniem – to zresztą pierwszy, w którego produkcji BBC
chciało mieć większy udział. W ostatniej serii już go nie było. Po
zakończeniu emisji serialu kolejne lata przyniosły grupie światowy
sukcesu. Monty Python wpierw kręcił filmy, a później się rozpadł. W 1989
roku umiera Graham Chapman. W kolejnych dekadach legenda grupy wciąż
jest żywa, poszczególni członkowie realizują własne projekty, a dzięki
Idle'owi i "Spamalot" dorabiają się nawet milionów na Brodawayu. W
międzyczasie lukratywnym zajęciem okazało się też bycie byłą małżonką
wspomnianego wielokrotnie Cleese'a.
Również w Polsce "Latający cyrk Monty Pythona" obecny był od lat.
Funkcjonował na różnych kanałach, emitowany o rozmaitych porach.
Najzabawniej prezentuje się program TVP1 z 1994 roku, w którym produkcję
można było obejrzeć o 8:05 praktycznie w środku "Kawy czy herbaty?".
Naprawdę, żałuję, że współcześnie nie mogą tak wyglądać moje poranki.
Poniedziałki byłyby znacznie znośniejsze.
Serial pozostawił po sobie pokolenia widzów, które zaakceptowały
pewien typ telewizyjnej komedii i humoru. Znany jest na całym świecie
oraz miał ogromny wpływ na telewizję i… może wzorem wielu skeczy niech
ten tekst pozostanie bez puenty.
Świat
według Bundych, serial, który w latach 80. zaszokował Amerykanów.
Znamy ich wszyscy. Można ich nie lubić, można twierdzić, że to
serial dla idiotów, ale trudno nie zgodzić się ze stwierdzeniem, że
dziś, 24 lata po emisji premierowego odcinka, seria o rodzinie Bundych
(w oryginale "Married with Children") cieszy się rzeszą fanów i statusem
serialu kultowego.
Emitowany w latach 1987–1997 na FOX-ie serial to historia
przeciętnej amerykańskiej rodziny żyjącej w Chicago, przedstawicieli
niewykształconej klasy średniej. Jedynym źródłem zasilania domowego
budżetu jest skromna pensja Ala (w tej roli niezawodny Ed O’Neil),
pracującego jako sprzedawca butów. Czy trudy Ala, niespełnionej gwiazdy
footballu, są w jakikolwiek sposób docenione przez jego rodzinę? Nic z
tych rzeczy, a możemy przekonać się o tym już w czołówce serialu. Żona
Peggy (Katey Sagal) oraz dzieci Bud (David Faustino) i Kelly (Christina
Applegate) to grupa pijawek, które przysysają się do portfela Ala
każdego miesiąca w dzień wypłaty.
Życie nie nagrodziło głównego bohatera serialu pracowitą
małżonką, która spełniałaby się w sprzątaniu czy gotowaniu. Peggy jest
kobietą, w której wstręt wzbudza sama myśl o jakiejkolwiek pracy.
Najlepiej odnajduje się pomiędzy wieszakami w sklepie lub na kanapie,
oglądając Oprah. Gdy po całym dniu walki z grubymi i wiecznie
narzekającymi klientkami, styrany Al wraca do domu, nie może liczyć na
czekające u progu kapcie, dobre słowo od żony ani obiad na stole. Już po
jednej rozmowie między małżonkami widz zaczyna się zastanawiać,
dlaczego to tej pory wytrzymują oni ze sobą i jeszcze się nie
pozabijali. Na uszczypliwą uwagę Ala Peggy odpowiada dwiema i w ten
sposób wygląda większość dialogów, które często wyciskają z widza łzy
śmiechu. Wydaje się jednak, że żadne z nich nie mogłoby żyć bez tego
drugiego, no bo gdzie znalazłoby inną osobę zdolną tak długo wytrzymywać
spalony obiad lub obsikaną klapę w ubikacji?
Starsze dziecko Bundych, córka Kelly to urodziwa blondynka, której inteligencja jest odwrotnie proporcjonalna do jej urody.
Ma ciągłe problemy w szkole, za to doskonale radzi sobie w relacjach z
chłopcami, którzy z pewnością są onieśmieleni jej oczytaniem i wiedzą o
świecie. Kelly jest w stanie zapamiętać jedynie ograniczoną ilość
informacji, z tego też powodu straciła szansę na zwycięstwo w
teleturnieju (notabene, przecież wszyscy wiedzą, że najwięcej przyłożeń w
jednym meczu zdobył Al Bundy!). Nastoletnia blondynka, której czasem
udaje się zrobić krótką karierę, np. w telewizji, jest ciągłym obiektem
drwin ze strony swojego młodszego brata, Buda. Bud to niski,
zakompleksiony nastolatek, który chciałby myśleć o sobie, że jest młodym
Apollo. Dlatego też każde jego zdanie na temat rozwiązłego życia
siostry kończy się ripostą o jego wiecznym dziewictwie i braku
zainteresowania ze strony dziewczyn.
Czym byłoby życie na przedmieściach bez uroczych sąsiadów? A
tych ma rodzina Bundych naprawdę wyjątkowych. Marcy Rhoades (od 12.
odcinka 5. sezonu – D’Arcy) to ulubienica Ala, nazywana przez niego
kurczakiem i wyśmiewana z powodu niezbyt rozwiniętych kobiecych
przymiotów. Mimo to doczekała się dwóch mężów. Pierwszy z nich, Steve
(David Garrison) był kochający, swojego mercedesa mamisynkiem, który w
głębi serca gardził Alem, ale starał się zachowywać z nim poprawne
relacje. Zostawił żonę, aby zostać strażnikiem w parku Yellowstone.
Drugi mąż Marcy (Amanda Bearse) to Jefferson (Ted McGinley), zakochany w
sobie, leniwy na równi z Peggy laluś, który poślubił Marcy na imprezie
dla bankowców. Otacza go tajemnicza aura: był w więzieniu, pracował dla
CIA, jest znajomym Fidela Castro. Szybko odnajduje wspólny język z Alem,
przystępuje nawet do jego organizacji Antybaby.
Cała ta wybuchowa mieszanka postaci sprawiła, że serial po
prostu musiał być śmieszny. Twórcy, zwłaszcza w pierwszych sezonach,
tworzyli dla nich genialne dialogi, z których aż sypały się iskry.
Niektóre z odcinków zawierały w sobie przeogromne pokłady śmiechu,
jakiego dziś nie uświadczymy w żadnych sitcomach. Dlatego też
popularność Bundych rosła aż do 6. sezonu. Niestety później zaczęło być
już gorzej, żarty bywały mało zabawne, aktorzy wydawali się odgrywać
swoje role bez szczególnej satysfakcji (jedyną satysfakcją był później
zapewne czek od szefa stacji), a pomysły twórców na urozmaicenie serialu
i jego odświeżenie okazywały się nietrafione. Przykład? Wprowadzenie w
7. sezonie postaci dziecka o nazwie Siódmy, które zamieszkało z rodziną
Bundych. Po protestach widzów chłopiec zniknął z serialu bez żadnego
wyjaśnienia.
Dla wielu humor prezentowany w "Bundych" umiejscawiany jest gdzieś w
okolicach rynsztoka. Zdecydowanie jednak się z tym nie zgadzam. Owszem,
żarty w Bundych są czasem ordynarne, chamskie czy (co w późniejszych
sezonach zdarzało się niestety często) zwyczajnie mało zabawne, ale
niezwykle rzadko przekraczały one granicę dobrego smaku. W przeciągu
jedenastu sezonów niektóre dowcipy mogły się widzom "przejeść" – w końcu
ile można słuchać o tym, że Al nie potrafi zaspokoić Peggy w łóżku, a
Kelly zbyt często pada chłopakom w ramiona? Dlatego też nawet najwięksi
fani serialu mogli z czasem poczuć się znużeni. Zagadką pozostaje, o jak
wielu sitcomach będziemy mogli powiedzieć, że przez jedenaście sezonów
nie zjadły własnego ogona.
Połowa z obsady serialu na nowo odnalazła się w telewizji. Ed
O’Neil kolejny sezon święci triumfy z "Modern Family",
najpopularniejszym obecnie serialem komediowym w Stanach. Katey Sagal
brawurowo gra w "Sons of Anarchy", serialu jej męża, Kurta Suttera.
Christina Applegate z kolei po przygodzie z "Samantą Who" rozpoczęła
występy w sitcomie "Up All Night". Niestety słuch całkowicie zaginął po
Amandzie Bearse i jej pierwszym serialowym mężu – Davidzie Garrisonie
(który po odejściu z serialu pojawił się jeszcze w czterech epizodach),
natomiast David Faustino i Ted McGinley występują w coraz gorszych
filmach, dlatego im też nie wróżę już niczego dobrego.
Jak widać, ciężko jest czasem zerwać z łatką przyklejoną do
aktora, który przez tyle sezonów bawił widzów jedną rolą. Niektórym się
to udało, innym nie. Trudno się dziwić, ponieważ nawet dziś, oglądając
"Sons of Anarchy", mam przed oczami rude włosy Peggy, a widząc Eda
O’Neila siedzącego na kanapie w "Modern Family", czekam, aż włoży rękę w
spodnie. W telewizji jest to gest nieśmiertelny, tak jak nieśmiertelna
pozostanie dla mnie rodzina Bundych. Nawet jeśli z czasem przestali
bawić mnie tak bardzo.
ABC rozpoczęło emisję "Cudownych lat" w 1988 roku, do 1993
wypuszczono 115 odcinków w sześciu sezonach. Czołówka adekwatnie
zapowiada treść odcinków, jest nostalgicznie, sentymentalnie, Joe Cocker
śpiewa tak, że czujesz się bezpiecznie i niespokojnie zarazem. Akcja
umiejscowiona jest w latach 60. na amerykańskim średnioklasowym,
białodomkowym i zielonotrawnikowym przedmieściu.
Głównym bohaterem jest dwunastoletni Kevin Arnold (Fred
Savage), najmłodszy z trójki dzieci Jacka (Dan Lauria) i Normy (Alley
Mills). Narratorem jest również Kevin, ten sam, lecz nie taki sam, bo
starszy o 20 lat (głosu udzielił mu Daniel Stern). Rodzina jakich wiele -
przepracowujący się ojciec, wycięta wprost z Betty Friedan, ciepła
mama, buntownicza siostra-hipiska Karen (Olivia D'Abo) i wręcz
nieznośnie nastoletni brat, Wayne (Jason Hervey). Nie mniej ważni są
najlepszy przyjaciel Kevina, Paul Pfeiferr (grany porzez Josha Saviano, a
nie, jak głosi legenda, Marylina Mansona) i urocza dziewczyna głównego
bohatera, Winnie Cooper (Danika McKellar).
Ten serial to gęsta esencja melancholii, mocny liryczny
napar. Trochę śmiechu i sporo łez, odrobina łez i sporo śmiechu.
Opowieści o Kevinie Arnoldzie i jego dojrzewaniu są jak sam proces owego
dojrzewania, słodko-gorzkie. W serialu nie dzieje się nic
nadzwyczajnego, brak jakichkolwiek niezwykłości. Perypetie będące
udziałem Kevina są przecież znane większości widzów. Pewnie każdy miał
złamane serce, kłócił się z rodzeństwem, zaliczał wstydliwe wpadki, nie
radził sobie z jakimiś lekcjami albo stawał w opozycji wobec rodziców.
To narracja dorosłego Kevina, jego perspektywa przemieszana z
wcześniejszą dziecięcą przenikliwością nadaje każdemu wydarzeniu
oceaniczno głębokie znaczenie.Każdy odcinek jest najeżony uniwersalnymi
prawdami i przesycony morałem. Jest to jednak zupełnie nienachalne,
inaczej niż w serialach typu "Siódme niebo", tutaj puenta i pouczenie
płyną obok.
"Cudowne lata" to naprawdę dobry wgląd w dzieciństwo i
dorastanie. Jest coś magicznego we wczesnym "nastolęctwie", w tej
liminalnej fazie przejścia pomiędzy jeszcze-dzieckiem a już-dorosłym.
Dorastanie to niekoniecznie posuwanie się naprzód, a to może być bardzo
bolesne. Dorastając, wyzbywamy się wielu rzeczy, choć już wówczas wiemy,
że będziemy za nimi tęsknić. Jest to nieuniknione i pociągające
zarazem. "Don't grow up, it's a trap" - powiedział już dawno Piotruś
Pan, ale czy ktoś go posłuchał? Kevin Arnold przeczuwa, że to pułapka,
lecz mimo to w nią brnie. Bo to jest nieuchronny proces, któremu
towarzyszą karmelowa miłość, braterska przyjaźń i chłopackie rozrywki. W
tej kreacji Fred Savage sprawdza się naprawdę doskonale. Nie znam jego
dorosłych ról, ale jako dziecięcy aktor był świetny. Urocza buźka,
niewinne policzki i brwi unoszone na tyle sposobów, by móc wyrazić
wzruszenie, zaskoczenie, strach i całą gamę emocji.
Klimat "Cudownych lat" przywodzi trochę na myśl ten zawarty w
"Mikołajku" Sempego i Gościnnego albo "Historii Pana Sommera" Patricka
Suskinda. To ten sam nastrój, zbliżony poziom roztkliwienia,
wszechogarniająca czułość doprawiona dobrym żartem.
Jest tu naprawdę dużo Ameryki: misja Apollo 13, kolorowe
telewizory, hippisi, zamknięte w domach matki, wojna w Wietnamie,
baseball. Wszystko na tyle obok, że każdy może poczuć się bohaterem tego
serialu. Nawet teraz, mimo że nakręcony był ponad 20 lat temu.
Pierwszy sezon serialu jest mocno filozoficzny i wydaje się
być skierowany do zdecydowanie dorosłych odbiorców. Kolejne można by
uznać za bardziej młodzieżowe, a sama końcówka jest maksymalnie
sentymentalna. Po drodze Kevin zakochuje się i odkochuje, jest
zdradzony, zraniony, wścieka się na rodziców, zrzuca z piedestału
swojego tatę i zauważa pustkę w życiu swojej mamy. Ma nowych przyjaciół,
tęskni za dawnymi, odczuwa niesprawiedliwość świata, wyjeżdża na
wyprawę i docenia dom rodzinny. Życie jak każde, problemy uniwersalne,
podobne w każdym przedmiejskim domku czy osiedlowym mieszkaniu. Kevin
mógłby mieszkać wszędzie i być narratorem także mojego życia.
Czy wy też pamiętacie swoją Winnie Cooper?
"Strefa mroku", czyli "The Twilight Zone", jest jednym z
najważniejszych seriali w historii amerykańskiej telewizji. To również
telewizyjna antologia, której powstanie i uzyskanie kultowego statusu
zdarzyło się gdzieś poza nami – w niedostępnym i niezrozumiałym miejscu
za oceanem i żelazną kurtyną.
Tak naprawdę nie da się czegokolwiek opowiedzieć o "The Twilight
Zone" bez wspomnienia o Rodzie Serlingu – scenarzyście, dramaturgu,
reżyserze i producencie, który w latach 50. nie tylko był jednym z
najbardziej cenionych scenarzystów telewizyjnych, ale również
prawdopodobnie najzagorzalszym przeciwników telewizyjnej cenzury
uprawianej na wiele sposobów i na różnych poziomach. Problemy finansowe
Telewizja funkcjonowała w tamtym czasie po prostu inaczej. Sponsorzy
wykładali pieniądze, seriale produkowane były przez agencje reklamowe.
Jak można się domyślić, ci pierwsi byli bardzo zainteresowani, aby tylko
ich produkty były pokazywane w dobrym świetle. Między innymi z z tej
przyczyny Serling chciał pójść w kierunku science fiction. Pierwszy
scenariusz, w zamierzeniu mający być pilotem nowej antologii – "The Time
Element" – po kilkunastu miesiącach w szufladzie telewizyjnych
decydentów ostatecznie trafił na ekrany jako odcinek "Westinghouse
Desilu Playhouse". To sukces tego scenariusza oraz reakcja widzów na
godzinną opowieść o podróży w czasie doprowadziły do tego, że "Strefa
mroku" w ogóle powstała.
Potencjalnym sponsorom zachwalano oczywiście zyski, jakie mogą
osiągnąć na sprzedaży swoich produktów, a serial miał się bronić dobrymi
scenariuszami, historiami, opowieściami. Początkowo Serling otrzymał
gwarancje, że powstanie minimum 26 odcinków. Na dodatek samą decyzję
Serlinga o zaangażowaniu się w coś uznawanego tak niepoważnego jak
fantastyka naukowa, wielu oceniało jako krok w tył. Ponadto pierwszy
scenariusz – "The Happy Place" – został odrzucony. Tak to bywa, gdy z
listy tematów najpierw wybiera się eutanazję. "Where Is Everybody?"
okazał się nieco bardziej przystępny.
"The Twilight Zone" zadebiutował na antenie CBS 2 października 1959
roku. Gospodarzem został sam Serling – nie był pierwszym wyborem. Przez
kolejne lata wyprodukowano łącznie 5 sezonów i 156 odcinków, przez które
przewinęło się wielu aktorów m.in. Robert Redford, Robert Duvall i
część obsady oryginalnego "Star Treka". Nazwisko gospodarza znalazło się
na 92 z wyprodukowanych scenariuszy. W czterech z pięciu sezonów
postawiono na półgodzinne odcinki – jedynie w 4. serii odcinki wydłużono
do telewizyjnej godziny.
Od początku nowa antologia zjednała sobie krytyków. Gorzej było z
oglądalnością, która w pierwszych tygodniach nie zachwycała. Później
jednak ustabilizowała się na przyzwoitym poziomie. Problemy ze
sponsorami i kosztami produkcji towarzyszyły za to Serlingowi przez cały
okres emisji. Produkcja przyciągała także określone i czasem
zaskakujące grupy widzów – jak dzieci w wieku 12-15 lat. Podobno
wszystkich to zaskoczyło, a niektórych mocno zirytowało – mowa o
rodzicach owych nastolatków. Nic zresztą dziwnego, przez pierwsze trzy
sezony serial był emitowany w piątki o 22:00.
Historie, które…
Niezliczone zastępy postaci dotarły przez te niecałe pięć lat do
strefy cienia – rządzonego przez wyobraźnię piątego wymiaru, będącego
poza i pomiędzy tym, co znane i odrzucane. W tym czasie swobodnie
żonglowano tematami i gatunkami. Od westernu po science-fiction; od
horroru, przez historie miłosne, po pogodne przypowiastki. Znalazło się
miejsce tak na czarny humor, ludzkie emocje, jak i na roboty – takie z
kablami i w ogóle. Poruszano zagadnienia trudne, kontrowersyjne,
współczesne – ze zmiennym szczęściem. Nie zapomniano nawet o operacjach
plastycznych ("Number 12 Looks Just Like You" - sezon 5, odcinek 17).
Już w pierwszych miesiącach własnych opowieści dorobili się w
odpowiednio Śmierć ("One for the Angels" – sezon 1, odcinek 2) i Diabeł
(Escape Clause – sezon 1, odcinek 6). Obydwaj z jakiegoś powodu
postanowili wchodzić w układy z ludźmi. Nie brakowało kosmitów, pisarzy i
zwykłych zjadaczy chleba. W finale 1. sezonu ("A World of His Own" –
sezon 1, odcinek 36), Serling przekroczył granicę między byciem
gospodarzem a bohaterem opowieści.
Praktycznie w każdym odcinku trafiał się porządny zwrot akcji –
czasem tak okrutny, jak w "To Serve Man", gdzie brak należytej uwagi
spowodował, że książkę kucharską potraktowano jako pokojowy manifest. Z
drugiej strony nostalgiczna wycieczka do radiowej przeszłości w "Static"
(sezon 2, odcinek 20) umożliwiła bohaterowi cofnięcie się w czasie i
podjęcie na nowo decyzji, które tak zaważyły na jego życiu. Skoro już
przy tym jesteśmy, to w 5. serii w świetnym "A Kind of Stopwatch" (sezon
5, odcinek 4) czas można po prostu zatrzymać – co do dzisiaj wygląda
niesamowicie.
Ponadto właśnie w 5. sezonie wymyślono bardzo ciekawy sposób na
zaoszczędzenie kilkudziesięciu tysięcy dolarów. Po prostu kupiono
nagrodzony Złotą Palmą oraz Oscarem krótkometrażowy "La Rivière du
hibou" Roberta Enrico. Odcinek "An Occurrence at Owl Creek Bridge"
wyemitowano w lutym 1964 roku, a sam zabieg umożliwił "Strefie mroku"
przynajmniej w swoim ostatnim sezonie zmieścić się w zakładanym
budżecie. To nie koniec
Historia "The Twilight Zone" nie kończy się wraz ze skasowaniem.
Jeszcze w 1962 roku powstał pierwszy komiks sygnowany tą nazwą. Wydawany
był przez wiele lat po zakończeniu emisji serialu. Tworzono także
powieści, a w 1983 roku do kin trafił film wyprodukowany przez Stevena
Spielberga i Johna Landisa. Dwa lata później widzowie doczekali się
nowej wersji serialu, prawdopodobnie najlepiej znanej w Polsce, która
ostatecznie liczyła sobie trzy sezony i 110 odcinków. Kolejna próba
wskrzeszenia serii przypada na 2002 rok. "The Twilight Zone" z Forestem
Whitakerem jako gospodarzem zostało jednak skasowane przez UPN po
zaledwie jednym sezonie.
Przez lata serial Serlinga wielokrotnie wspominano w innych
produkcjach. Nawiązania pojawiają się np. w "Drużynie A", "Cudownych
Latach", "Przystanku Alaska" czy "Kochanych kłopotach", a Vince
Gilligan, twórca "Breaking Bad" wciąż powtarza, że to jego ulubiony
serial. Z kolei w 2005 roku w "Medium", w odcinku "Still Life" (sezon 2,
odcinek 9), na kilkadziesiąt sekund postanowiono wskrzesić samego
Serlinga – 30 lat po jego śmierci. W trakcie tej niecałej minuty w
instruuje on widzów, jak oglądać telewizję 3D. Gdyby ktokolwiek
zastanawiał się, dlaczego w ogóle coś takiego wymyślono, odpowiedź
brzmi: November sweeps.
W Polsce przynajmniej część widzów prędzej będzie kojarzyć "Strefę
mroku" właśnie z rozmaitych nawiązań niż z czasu spędzonego nad samym
serialem. Z drugiej strony niektórzy wspominać będą np. kilka opowieści z
klasycznych sezonów jako cześć serii z lat 80., bo to tę wersję
puszczano kiedyś w TVP 2. Z kolei Canal+ emitował klasyczną serię
jeszcze w latach 90. – ale w tym wypadku nie jestem w stanie wygrzebać z
pamięci, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się załapać na jakikolwiek
odcinek.
Cóż dodać na koniec? "Strefa mroku" to serial, który zasługuje na co
najmniej jeden wielodniowy maraton. Nie ma najmniejszego powodu, aby
unikać wizyt w tej wyjątkowej krainie rządzonej przez ludzką wyobraźnię.
Film ten powstał na podstawie książki Julesa Verne "Le tour du Monde en
quatre-vingt jours" (1873) czyli "W 80 dni dookoła świata z Willym
Foggiem". Jest to historia z końca XIX wieku, o wielkiej podróży
angielskiego dźentelmena, który założył się, że okrążył świat w
osiemdziesiąt dni. Film animowany, który niektórzy z Was pamiętają
leciał bodajże w soboty po programie "Sobótka". Potem później widziałem w
jakiejś niemieckiej telewizji. 26 odcinkowa seria nawet dobrze była
opowiedziana. Postacie ludzkie zastąpiono zwierzętami (co było w
przypadku Trzech Muszketerów).
Każdy z nas jak był mały śledził z
zapartym tchem przygody Willy Fogga (Lew) wraz z jego przyjaciółmi
Rigodon i Tico (mysz), którzy nie zwlekając na przeszkody postanawiają
odbyć w 80 dni podróż dookoła świata. Żeby nie było to łatwe ich tropem
rusza Transfer (wilk) - opłacony przez pomysłodawcę zakładu, który ma
skutecznie utrudnić podróż naszym bohaterom. Po drodze, w Indiach,
Fogg odbija z rąk fanatyków wyznawcy bogini Kali, księżniczkę Romy
(lwica), którą w finałowym odcinku zresztą poślubia.
„Jak
rozpętałem II wojnę światową” jest adaptacją popularnej powieści
Kazimierza Sławińskiego „Przygody kanoniera Dolasa”. Film opowiada o
pechowym szeregowcu Franku Dolasie (Marian Kociniak), który za wszelką
cenę chce wrócić do swojego kraju i walczyć w jego obronie jako
prawdziwy bohater. Przeżywa wiele przygód na frontach całej Europy,kiedy
w końcu udaje mu się dotrzeć do Polski.
UCIECZKA (1) W
nocy z 31 sierpnia na 1 września 1939 roku Franek Dolas przybywa na
granicę polsko-niemiecką w składzie plutonu mającego wzmocnić obronę
stacji kolejowej. Po przebudzeniu dostrzega niemieckiego oficera,którego
bierze za dywersanta. Jego karabin przypadkowo wypala, a po chwili
rozpoczyna się artyleryjska kanonada. Przerażony żołnierz jest
przekonany, że rozpętał wojnę. Wkrótce dostaje się do niewoli
niemieckiej. Od początku organizuje niezliczone próby ucieczek, za co
jest przenoszony do kolejnego obozu. W trakcie przewożenia ucieka wraz z
Józkiem (Wirgiliusz Gryń). Pociągiem z bydłem docierają do Tyrolu.Tam
Franek, wypuszczając byka, powoduje całkowite zamieszanie. Gestapo
wydaje na niego wyrok, ale Frankowi udaje się wyskoczyć z pociągu. W
Jugosławii, szukając okazji do walki, spędza czas w portowej
tawernie.Znajduje się na statku kapitana Dima (Zdzisław Kuźniar), kiedy
kuter zostaje storpedowany przez włoską łódź podwodną…
ZA BRONIĄ (2) Franek
Dolas trafia do Północnej Afryki. Tam zostaje wcielony jako „przymusowy
ochotnik” do oddziału Legii Cudzoziemskiej, gdzie przez pomyłkę
przypada mu funkcja kucharza. Jedzie na targ po świeżą żywność dla
niechętnej ludności w wojsku. Ogrywa tamtejszych Arabów w grę trzy karty
i wraca z dużymi zapasami jedzenia. Wojsko jest bardzo zadowolone w
przeciwieństwie do dowodzącego nim generała. Dolas trafia do więzienia,
co prowadzi do wybuchu rozruchów. Legioniści po apelu generała de
Gaulle’a przechodzą na stronę Wolnych Francuzów. Franek dostaje się do
angielskiego obozu, który wkrótce atakują Włosi…
WŚRÓD SWOICH (3) Franek
wraca do Europy.We Włoszech zostaje schwytany przez Niemców, uznany za
dezertera i wysłany samolotem na front wschodni. Udaje mu się wyskoczyć.
Na spadochronie ląduje na drzewie w koło pewnego klasztoru w Polsce.
Wkrótce przebrany za niemieckiego żołnierza dostaje się do pobliskiej
wioski, gdzie zakochuje się w uroczej łączniczce a także spotyka swojego
dawnego przyjaciela Józka. Po wielu perypetiach udaje mu się dotrzeć,
zdobyć zaufanie miejscowych partyzantów i razem z nimi walczyć w obronie
swojej ojczyzny.
POLSKA 1969, scenariusz i reżyseria: Tadeusz Chmielewski, wykonali.: Marian Kociniak – Franek Dolasa Wirgiliusz Gryń – Józek Kryska Wacław Kowalski – Kiedros, sierżant Legii Cudzoziemskiej Jan Świderski – Letoux, kapitan Legii Cudzoziemskiej Kazimierz Rudzki – kapitan Ralf Peacoock Kazimierz Fabisiak – ojciec Dominik w klasztorze Joanna Jędrka – Teresa i inni…
Moja ocena:
Niech
każdy myśli sobie co chce na temat starych filmów, ale powiem Wam
szczerze, że niekiedy filmy nawet z przed 30. lat są lepsze niż niektóre
nowe produkcje i nie rozumiem jak to ktoś kiedyś powiedział:”Takich
filmów to się nawet nie porównuje”. Pytam dlaczego? Przecież rocznik nic
nam nie mówi o filmie. Jak mieli kręcić filmy w tamtych czasach takie,
żeby dla wszystkich odpowiadały skoro dopiero teraz wchodzą nowe
technologie i sposoby kręcenia filmów? Film jest w oryginale
czarno-biały i co z tego? Czy to mówi, że jest nie wart obejrzenia?
Myślę, że wcale nie. Powinno się oceniać filmy ze świadomością w jakich
latach były kręcone i jak na tamte czasy przyjęte przez widzów, tak jak
się ocenia filmy dziś. Takie jest moje zdanie. A argument, że film mi
się nie podoba, bo jest stary albo jeszcze lepiej,że dlatego go nie
obejrzę, jest po prostu śmieszny i całkiem bezsensu. Tak właśnie myślę. Dla mnie film był po prostu świetny
Mogłabym go obejrzeć spokojnie jeszcze kilka razy, choć już kilka go
widziałam i wydaje mi się, że za każdym razem będzie mnie tak samo bawił
i tak bardzo się podobał.Genialnie moim zdaniem zagrał Franka Marian
Kociniak mający obecnie 72lata. Cała historia przedstawiana jest w
charakterze komediowym, ale główną myślą scenarzysty, myślę, było
ukazanie wielkiego poczucia patriotyzmu. Z
filmu bardzo mi się spodobały słowa Franka (są to chyba najważniejsze
moim zdaniem słowa filmu): „Jak to o jaką Polskę?Przecież Polska jest
tylko jedna”.
Materiał powstał w oparciu o wywiad z Panem Tadeuszem Kwinta, autorem programu "Po prostu muzyka"
i jego głównym wykonawcą. Przepraszam, za jakość zdjęć ale materiały
dostarczone przez Pana Tadeusza nie były najlepszej jakości.
Jak powstał program ? Gdy w latach 70-tych
przeniosłem się do Warszawy i grałem w Kabareciku Olgi Lipińskiej,
odszukała mnie redaktorka "działu szkolnego" proponując mi podjęcie się
prowadzenia lekcji z muzyki. Dowiedziałem się, że podobny program
powstał oparty na podręczniku Pani Lipskiej, ale program ten odpadł przy
kolaudacji. Początkowo odmówiłem ponieważ nie wyobrażałem siebie przy
jakiejś czarnej tablicy z patyczkiem w dłoni i wykładającego temat. To
nie było dla mnie. Ponieważ mnie uparcie namawiano, poprosiłem wtedy o
chwilę czasu do namysłu i napisałem manifest [śmiech] na jakich
warunkach się zgodzę. Stwierdziłem, że to nie może być w formie lekcji,
że to musi być rodzaj widowiska czy teatru, to musi być przekorne,
przyswajanie wiedzy nie może iść wprost ale musi być to zakamuflowane.
To musiałoby być coś co by przyciągnęło młodych słuchaczy. No i
najważniejszy warunek to jest to że program miał być nagrywany w
Krakowie z tej racji, że z moją ekipą którą dotychczas pracowałem bardzo
się zżyłem i mamy już wspólne doświadczenia w robieniu programów.
O dziwo, moje warunki oraz cały projekt został przyjęty. I tak to się
właściwie zaczęło. Dowcip polegał na tym, że ja dostawałem na małej
karteczce w paru punktach temat lekcji, na jakie problemy zwrócić uwagę i
do tego tematu musiałem napisać scenariusz. Nie było wtedy internetu
oraz takiej bogatej wiedzy jak jest teraz, musiałem niestety wertować
książki z muzykologii, podręczniki. Chciałem wytłumaczyć problem w taki
sposób jakbym chciał by mi go tłumaczono, żebym to najłatwiej zrozumiał.
Stąd narodził się cały szereg pomysłów, które potem w sensie pozytywnym
później mi wypominało i przypominano jak np. postać biegająca po
klockach, duży klocek - cała nuta, pół klocka, ćwierć klocka i cały
szereg innych pomysłów by pokazać obrazowo niektóre problemy. Starałem
się wyszukiwać takie sposoby tłumaczenia, które by przemówiły do mnie do
mnie jak do dziecka.
Ile było postaci na planie ? Tylko jedna. W ramach cyklu, który nazywał się "Mała muzyka" był program "Muzyka dla klasy pierwszej"i
tam była jedna plansza, za każdym razem inna ale mieszcząca się w
temacie np. ładnie śpiewamy, cicho-głośno, drewno-blacha, instrumenty
strunowe, instrumenty elektroniczne i szereg innych problemów, które mi
podrzucano, jakie należy poruszyć. Dla pierwszej klasy była jedna
postać, która objaśniała działanie różnych najprostszych instrumentów.
Zacząłem wtedy wykorzystywać pomysły że było tam nas iluś, dwoiliśmy
się, troiliśmy, graliśmy w orkiestrze. Kiedy po wakacjach
zaproponowano mi, żeby kontynuować dalej ten program a była to już druga
klasa to pomyślałem sobie że "ja" jestem o rok mądrzejszy no to okazało
się że jeden jest "Duży" bo działa już od roku i on stał obok
fortepianu a drugi był "Mały", który się kręcił po fortepianie. Stąd
właśnie narodziły się dialogi Dużego z Małym. Ten Mały pojawiał się spod
klapy fortepianu a Duży, gdy przychodził do tego fortepianu był
normalny. Jeden był przemądrzały i wiedział wszystko najlepiej a drugi
mu udowadniał że nie jest tak jak on myśli.
Trudno było zagrać te postacie ? Były to czasy
telewizji kolorowej i graliśmy wszystkie odcinki w Blu-boxie. Na
początku każdego odcinka jest coś takiego, że skacząc po po klawiszach
fortepianu, gram melodię. Proszę spojrzeć na program - tam jak skaczę na
ten klawisz to on się ugina, czyli on reaguje tak jakbym rzeczywiście
skakał po fortepianie. Potem jacyś nauczyciele mieli do mnie jakieś
pretensje, że to "skandal, że ja uczę niszczenia dzieci instrumentów" po
czym odpowiadałem "jeśli Pani da radę wystukać na fortepianie
jakąkolwiek melodię to ja uwierzę i przestanę coś takiego robić". To
była taka skomplikowana sprawa ponieważ Jerzy Kaszycki, który pisał
muzykę do wielu piosenek wykorzystywanych w tym programie, był
kierownikiem muzycznym takiego przedsięwzięcia, przyczepił sznurki do
tych klawiszy a ja musiałem wiedzieć gdzie się klawisz zaczyna a gdzie
się kończy i skakałem sobie.
Ile było odcinków ? Odcinków nakręciliśmy dwadzieścia : dziesięć dla pierwszej i dziesięć dla drugiej klasy.
Ile czasu zajmowało nagranie jednego odcinka ? Jeden
odcinek - czyli około 40 minut - nagrywaliśmy pięć dni. Dziwne, no nie ?
Ale zauważcie, że wtedy pracowaliśmy bez takich możliwości technicznych
jakie są dzisiaj. Jeżeli ja rozmawiałem z samym sobą to przecież ja
musiałem nagrać najpierw odpowiedzi i nagrać swoje zachowanie na
zachowanie, jak gdyby pytania czy zaczepki partnera, którego jeszcze nie
ma, który wystąpi potem. I to właśnie w tej kolejności, nie że pierwszy
zaczyna rozmowę tylko musi być odpowiedź i ja muszę już wiedzieć jak
się zachowa tamten żeby gestem, miną i sytuacją zareagować na coś co
tamten potrafi wiedzieć. A potem dogrywało się tego drugiego, który tak
się musiał zachowywać i mieć takie wyczucie tego dialogu, żeby reakcja
tamtego, która już jest nagrana była naturalną reakcją na to co ja robię
w tym momencie. To było dość żmudne i wiadomo, że jeśli wpisuje się
to w rzeczywistość przepięknie rysowaną przez Jurka Boducha, przecież to
były cacuszka te jego rysunki, on potrafił narysować dach, złożony z
dachówek a każda dachóweczka miała swoje światło w miejscu wypukłym.
Muszę powiedzieć, że polubiłem te programy. Jak one się zaczynały to
mieliśmy trochę żalu, że idą o nieciekawej porze, że skarżą się
nauczyciele, że nie mogą z nich skorzystać no bo trudno program szkolny
ustawiać pod program telewizyjny. Ci, którzy widzieli ten program
chwalili go, program ten był powtarzany przez conajmniej 10 lat jak nie
dłużej. Co jakiś czas spotykają mnie jakieś pokolenia i mówią, że mnie
pamiętają. Rodzice oglądali z maluchami i maluchy, które pamiętają z
dzieciństwa, że coś takiego było jeszcze załapali się by swoim dzieciom
pokazać. To takie miłe i powiem Wam, że jeśli by ktoś mi zaproponował
zrobienie podobnego programu to nie odmówiłbym.