poniedziałek, 22 lutego 2016

Kingsajz


 Krasnoludki są na świecie.
A mieszkają w podziemiach Instytutu Badań Czwartorzędu, w Szuflandii. Wiele z nich marzy, aby być dużym i zamieszkać w Kingsajzie, gdzie jest dobrobyt, wolność i kobiety. Ale wydostać się z Szuflandii nie jest łatwo, bo odpowiednie służby, na czele z nadszyszkownikiem Kilkujadkiem, tropią i więżą nieprawomyślnych, a poza tym strzegą receptury mikstury, którą trzeba wypić, aby urosnąć. Jej skład udało się odtworzyć alchemikowi Adasiowi, dzięki czemu on i jego przyjaciel Olo mogą cieszyć się wolnością w Kingsajzie (jedynym ograniczeniem jest codzienne picie polo-cocty zapobiegającej ponownemu zmniejszeniu). Niestety działający w Kingsajzie agenci Kilkujadka doprowadzają do ujęcia Adasia, jego zmniejszenia i uwięzienia. Olo podejmuje trudną decyzję powrotu do Szuflandii, żeby uratować przyjaciela. Z zewnątrz, czyli z Kingsajzu, pomaga mu Ala, córka odkrywcy działania polo-cocty, zamienionego za karę w królika.
 







Dzięki uniwersalnemu, inteligentnemu humorowi „Kingsajz” może bawić widza zarówno znającego realia, w jakich był kręcony, jak i tego, który ma szczęście ich nie znać. Ten pierwszy, jako były krasnoludek, wyłapie pewnie jedynie więcej niuansów i podtekstów dialogów i fabuły. Co do fabuły, to pomysł na nią przyszedł reżyserowi w czasie powrotnego lotu to Polski, po dwuletnim pobycie w Stanach Zjednoczonych w ramach stypendium naukowego. Tych samych emocji doświadcza w filmie Olo, kiedy musi z Kingsajzu wrócić do Szuflandii, w której nie każdy ma swoją szufladę, a muchy są na talony, i której przede wszystkim nie można ot tak sobie opuścić.
 
Film jest nie tylko dobrze napisany, ale i świetnie zagrany, przy czym największe pochwały należą się Jerzemu Stuhrowi, wcielającemu się w postać Kilkujadka. Można sobie tylko wyobrazić, z jaką przyjemnością wydestylował i sparodiował sposób zachowania i mówienia typowego członka aparatu ówczesnej władzy. Również w epizodach nie brak perełek, jak jednozdaniowa kwestia Beaty Tyszkiewicz.

Warta podkreślenia jest też strona dźwiękowa i wizualna filmu. Żywą akcję ilustruje bowiem bogato zinstrumentalizowana, energiczna, zabawna muzyka Krzesimira Dębskiego, w tym wpadające w ucho piosenki, a scenografia jest nadzwyczajna, zwłaszcza biorąc pod uwagę ówczesne możliwości techniczne. W jej powstaniu duży udział mieli czechosłowaccy specjaliści od zdjęć trikowych, i tu warto przyznać, że nie tylko Polak, ale i Czech potrafi. Wielka szkoda, że filmowi nie towarzyszą żadne dodatki, zwłaszcza o realizacji, kilka ciekawostek można jedynie wyczytać w książeczce wszytej w okładkę płyty

Seksmisja

Liga broni, liga radzi, liga nigdy cię nie zdradzi!

Polska, rok 1991. Dwóch ochotników, Max i Albert, w ramach eksperymentu zostaje poddanych mającej trwać trzy lata hibernacji. Po wybudzeniu dowiadują się, że minęły nie trzy lata, a ponad pół wieku, wskutek wojny jądrowej, która w międzyczasie wybuchła, wszyscy męscy osobnicy wyginęli, a ludzie, czyli kobiety, dla ochrony przed promieniowaniem żyjące pod ziemią, rozmnażają się przez dzieworództwo. Zgodnie z uchwałą odpowiedniego gremium Maks i Albert, po przeprowadzeniu na nich badań naukowych, mają zostać poddani naturalizacji, czyli operacji zmiany płci, a tym samym stać się częścią nowego, szczęśliwego świata bez testosteronu, agresji, przemocy i wojen. Zdesperowani mężczyźni wykorzystują okazję i uciekają, ale szukający ich oddział kobiet depcze im po piętach. Nieoczekiwanie znajdują sojuszniczkę w osobie Lamii, która pomaga im wydostać się na powierzchnię.




Czytelnicy miesięcznika „Film” uznali w 2008 roku „Seksmisję” za polską komedię stulecia. Nic dodać, nic ująć. Humor „Seksmisji” nie starzeje się mimo upływu lat i zmiany ustroju. Świetne dialogi, świetny scenariusz, świetna gra aktorów, zwłaszcza zaś duetu Jerzego Stuhra w roli prosto myślącego, niezbyt wykształconego, ale niepozbawionego chłopskiego rozumu i działającego na kobiety uroku Maksa oraz Olgierda Łukaszewicza jako subtelnego inteligenta Alberta. Obaj wnieśli w tworzenie swoich postaci sporo od siebie – ich niektóre, dziś kultowe teksty rodziły się na planie, nie było ich w scenariuszu.
 
„Seksmisja”, prócz tego, że jest komedią, jest także obrazem życia w państwie totalitarnym, którego elementy składowe występują w podziemnym państwie kobiet. Począwszy od zaprezentowanego modelu władzy, kontroli obywateli, inwigilacji, przez ograniczanie dostępu do informacji i manipulowanie nimi, a skończywszy na zakłamywaniu faktów historycznych. Na szczęście polska cenzura wycięła z filmu tylko trzy minuty – niepolityczne, choć bardzo entuzjastyczne hasło Maksa po wyjściu na powierzchnię: „Grupa! Kierunek wschód! Tam musi być jakaś cywilizacja”. Z kolei cenzura funkcjonująca w owej cywilizacji na wschodzie, czyli w ZSRR, wycięła aż 40 minut, czyli całą... goliznę.
Środowisko, któremu film podpadł w całości, to feministki, zwłaszcza amerykańskie, im zatem „Seksmisji” nie polecamy, wszystkim innym – jak najbardziej.

Nie lubię poniedziałku

„Powiedz mi, dlaczego nie lubię poniedziałków” – śpiewa zespół Boomtown Rats w swoim wielkim przeboju „I don’t like Mondays”. Komedia Tadeusza Chmielewskiego stara się po części odpowiedzieć na to pytanie – bo w poniedziałki zawsze wszystko się, z przeproszeniem, pieprzy.

Rzecz dzieje się w Warszawie. Kierowca taksówki jedzie w kurs bez pasażera, zaopatrzeniowca z Sulęcic (trzasnął drzwiami, a nie wsiadł), który przyjechał do stolicy kupić części do kombajnów i biega po mieście z wałem korbowym. Nieodebrany z lotniska (delegacja powitalna utkwiła w windzie) Francesco Romanelli, przedstawiciel włoskiej firmy, zamiast spotkania handlowego w Maszynohurcie przeżywa niesamowite przygody, w tym porwanie przez krewkiego taksówkarza, który wziął go za zaopatrzeniowca. Dyżurny milicjant ruchu drogowego nie może się skupić na pracy, bo musi pilnować synka, któremu zamknięto przedszkole z powodu różyczki. A jego żonie, pracownicy biura matrymonialnego, zagubił się dewizowy klient. Pecha ma także rabuś, który zostaje wzięty za pewnego Polonusa i musi oddać swój łup na rzecz budowanej z funduszy polonijnych szkoły. Tych przypadków można by mnożyć, bo galeria pierwszo- i drugoplanowych bohaterów „Nie lubię poniedziałku”, a tym samym i wątków, jest przebogata.

Nakręcona w 1971 r. komedia podobnie jak wiele innych wykpiwa absurdy PRL-u, ale krytyka wypaczeń ustroju jest tu bardzo stonowana i wyraźnie widać, że Tadeuszowi Chmielewskiemu zależało na pokazaniu realiów ówczesnej Warszawy raczej w dobrym świetle. (Można to potraktować dosłownie, bowiem w czasie zdjęć padało, ale reżyser jakoś cudem wyczarowywał słońce.) Było to wynikiem optymizmu związanego z rozpoczynającą się dekadą Edwarda Gierka i idącym w ślad za tym otwarciem się na świat, co znalazło odbicie w postaci wątków z obcokrajowcami. No i wszystko w „Nie lubię poniedziałku” kończy się optymistycznie, aczkolwiek przytyków do tych czy innych wypaczeń ustroju nie brakuje.

Komedię ogląda się więc bez zbytniego dyskomfortu i ciągle cieszy się ona powodzeniem, aczkolwiek w przeciwieństwie do filmów Stanisława Barei nie ma w niej kultowych dialogów i powiedzonek, może z wyjątkiem sławnej „kurki wodnej”, którą jednakże dziś całkowicie wyparło inne, mniej eleganckie słowo na „k”. A ze scen najbardziej pamiętany jest widok „zmęczonego” nocną imprezą Bohdana Łazuki, który w smokingu przemierza ulice Warszawy, namierzając drogę do domu za pomocą korby wsadzonej w szynę tramwajową.

 

Źródło: http://kinoplay.pl/nie_lubie_poniedzialku,0,640.html

poniedziałek, 15 lutego 2016

Godzilla




Na trzydziestolecie serii Toho wraca do Godzilli. Film nazywany był różnie, różniście, a to „Powrót Godzilli”, a to „Godzilla 1985” (bo w USA ukazał się nieco później, głównie dlatego że tradycyjnie musieli dorobić swoje dokrętki), dodawano podtytuł „The Legend is reborn”. Dlaczego? Oryginalny tytuł brzmi po prostu „Gojira”, czyli „Godzilla” i już, po co to zmieniać i mieszać? Chyba mam odpowiedź na to pytanie.

Pierwsze, co się nasuwa, to oczywiście chęć odróżnienia pierwszego filmu od najnowszej odsłony.

Spodziewałem się, że pierwszy film serii zwanej jako „Heisei” będzie rebootem całej serii, ale nie do końca tak jest. Otóż jest to reboot, ale przekreślający wszystko, co wydarzyło się po „Godzilla kontratakuje”. Wielu twierdzi, że i ten kontratak także jest skreślony, ale mamy tu drobne przesłanki świadczące o tym, że jest inaczej. Wracając do tytułu – zapewne nikt nie chciał wprowadzać widza w błąd. Ja też dałem się wymanewrować, a gdybym miał wybierać najlepszą opcję, wybrałbym jednak „Powrót Godzilli”. Był kontratak, był rewanż, ale powrotu jeszcze nie było.

Dlaczego uważam, że „Godzilla” z 1984 roku to „trójka”? Po pierwsze – Godzilla zostaje uwolniony przez wybuch wulkanu. Jak i gdzie został uwięziony? Patrz: finał części drugiej. Ponadto w mieszkaniach widzimy w tle miniaturowy szkielet tyranozaura, który jest oczkiem puszczonym do widza. Nieco później widzimy szkielet stegozaura albo inne ustrojstwo będące inspiracją dla Angilasa, znanego nam z „dwójki”. Gdyby fabuła miała miejsce po wydarzeniach znanych z „jedynki”, z pewnością musiałoby paść nieco więcej pytań związanych z jej zakończeniem.


Fabuła kręci się tutaj bardzo ciasno wokół Godzilli, rzadko zbaczając w kierunku czegoś na kształt romansu. Nawet wątki polityczne wyraźnie i nierozerwalnie związane są z Godzillą.

Przesłanie filmu nawiązuje do pierwszej odsłony, ale umieszczone zostaje w zupełnie innym kontekście. „Król potworów” ukazał się w okresie, w którym kurz jeszcze na dobre nie opadł po wydarzeniach z drugiej wojny światowej, a strach Japończyków przed bombą atomową był wciąż aktualny i żywy. „Godzilla” z 1984 umaczany jest zaś w sosie zimnej wojny, staje się personifikacją bomby atomowej, która wybucha w obliczu tak napiętej sytuacji międzynarodowej. Prawdziwy wybuch atomowy też będziemy mogli tu zobaczyć.

Tak silne skupianie się na głównym wątku mimo wszystko nie nudzi przez godzinę i czterdzieści minut. Na początku mamy nawet nieźle budowane napięcie zepsute tylko przez dość szczegółową fotkę potwora. Gdybyśmy na samym początku zobaczyli jedynie ów sfotografowany cień, byłoby znacznie ciekawiej. Kiedy potwór się już pojawia, zajmuje większość czasu ekranowego. I większą część ekranu także. Nic dziwnego, naukowcy szacują jego długość na około 80 metrów.

Kostium i model Godzilli w porównaniu do poprzednich odsłon wygląda po prostu rewelacyjnie i zjawiskowo, co autorzy zdają się wiedzieć doskonale. Nie boją się zbliżeń, dalszych planów i pokazywania potwora pod każdym możliwym kątem. Owszem, oczy wciąż ma komiksowe, kły wampirze, niektóre ujęcia wyszły dość dziwnie, na innych widać perfidnego zeza rozbieżnego, ale ogólnego wizerunku to nie psuje. Potwór porusza wargami, rozwiera gębę, mruga, węszy, ma cały zestaw skomplikowanych ruchów. Porusza się dość ciekawie, choć nieraz widoczne jest nienaturalne gibanie się głowy na boki. Muszę przyznać, że szczegółowość modeli i kostiumów zrobiła na mnie duże wrażenie. Nie spodziewałem się, że tą techniką można osiągnąć tak dobry efekt. Wciąż podoba mi się to bardziej niż efekty generowane komputerowo.


Zainwestowano tym razem w rzeczywisty sprzęt, a na ekranie można zobaczyć sporą liczbę statystów. Wartość produkcyjna tego filmu stanęła na znacznie wyższym poziomie niż poprzednie odsłony.

Podrasowano także ryk Godzilli, którego brzmienie nadal przypomina oryginał, ale jest nieco inne, jakby bardziej basowe i bliższe rzeczywistości. Muzyka ogólnie sprawia pozytywne wrażenie, choć czuć lata osiemdziesiąte (za którymi nie przepadam). A melodia towarzysząca pojawianiu się broni „Super X” (ależ kreatywnie nazwana, prawda? Cóż, naukowcy to nie poeci) ma fragment łudząco przypominający muzykę z „Gwiezdnych wojen”. To dość ciekawe porównanie, szczególnie w kontekście bezpośrednich nawiązań do amerykańskiego SDI, znanego także właśnie jako projekt „Gwiezdne wojny”.

„Godzilla” zdecydowanie nie jest filmem kierowanym do najmłodszych, jak to miało miejsce niegdyś. Te dzieci, które fascynowały się serią w latach siedemdziesiątych są już nastolatkami albo dorosłymi, zaś fani pierwszych odsłon to już stare pryki. Wiadomo było, że to właśnie oni w pierwszej kolejności popędzą do kin i to jest film dla nich.

Już na początku widzimy kilka makabrycznych scen i jakiegoś przerośniętego potworka inspirowanego chyba serią o Obcym. Pierwotnie myślałem, że to „Syn Godzilli” (wciąż ładniejszy od Minyi), ale później dowiedziałem się, że to tylko jakaś przerośnięta pijawka (właściwie to Caligdae, cokolwiek to jest - przyp. red.), która zmutowała pod wpływem promieniowania Godzilli. Ludzie giną. Krew już nie sika, ale się pojawia. Co ciekawe, Godzilla w pewnym momencie „krwawi” żółtą cieczą z pyska. Dziwne, kiedyś zwykł sikać krwią.

Potwór nie jest już obrońcą ludzkości, ponownie jest niszczycielem i tym razem jedynym jego przeciwnikiem są ludzie. Na początku jeszcze jest to tylko dziwne zwierzę, które szuka źródeł pożywienia. A że żywi się radioaktywnością… cóż, gdzie znajdzie jej więcej niż u ludzi? Zjada atomową łódź podwodną, podjada w elektrowni i … odchodzi w pogoni za ptaszkami. Zupełnie, jak małe dziecko krzyczące „Oooo, motylek”. Do tego wydarzenia dorobiono nawet jakieś uzasadnienie i wyciągnięto wnioski, ale motyw z magnetyzmem wyglądał na naciągany. Do pewnego momentu zatem mamy wielkiego zwierzaka, a później… Godzilla postanawia zaatakować Tokio. Dlaczego? Nie dostajemy odpowiedzi, ot po prostu, dla zabawy chyba. Co ciekawe, na miejscu wszelkie zniszczenia budynków wychodzą mu zawsze przypadkowo.

Wątek ludzki jakiś tam się zawiązuje. Mamy dziennikarza, który próbuje ujawnić powrót Godzilli (a gdy mu się udaje, dwójka postaci obraża się na niego nie do końca wiadomo z jakiego powodu – ot, nawiązanie do stereotypu złego pracoholika - dziennikarza). Mamy ocalałego świadka powrotu Godzilli i jego siostrę żyjącą w nieświadomości o „ocalałości” swojego brata. Hmm, czy kogoś, kto wiele przeżył można nazwać przeżytkiem? Mamy też przywódców Japonii, USA i Rosji, wszystkich w rozterce i z kwaśnymi minami. Znalazło się nawet miejsce na mały wątek humorystyczny. Jest to dość luźne zbiorowisko okołogodzillowych wydarzeń, czasem udowadniających ludzką głupotę, innym razem mądrość i podskórne dążenie do pokoju na świecie.


Masy ludzkie są zaś głupie doszczętnie. Przy zarządzeniu ewakuacji miasta i ew. ukrywaniu się w podziemiach metra większość mimo wszystko woli wyjść i popatrzeć na walkę Super X z Godzillą. W każdej chwili potwór może ich zabić albo zabić może ich bomba atomowa, ale co tam, chodźmy zobaczyć Godzillę. A potem zdziwienie, panika i śmierć.

Zdziwiła mnie scena, w której helikopter ratuje z walącego się budynku dwie osoby, a dwie zostawia na pastwę losu i odlatuje. Możemy się domyślać, że może było za mało miejsca, może było to zbyt niebezpieczne, ale gotowego wyjaśnienia nie zobaczymy.

Głupoty nie ustrzegł się także potwór, którego zwierzęce zachowania jestem w stanie zrozumieć, ale pędzenie za odgłosami ptaków niczym ćma do światła jest już przesadą. Godzilla nie patrzy dokąd idzie, co stoi na drodze, czy grozi mu tam jakieś niebezpieczeństwo, zero instynktu samozachowawczego, po prostu „ptaaaaaszki”. Tak za ptaszkami gania, może jednak Godzilla to kobieta?

Muszę uznać reboot serii za udany, ale niestety głównie wizualnie. Wątki polityczne były nawet ciekawe. Miałem wrażenie, że cały film to ciągłe „O rany, o jeju, Godzilla nadchodzi, ooooo, nadszedł, zróbmy coś”. Ogląda się dobrze, wszystkie składniki są na miejscu, ale nie mogę powiedzieć, żebym był jakoś specjalnie zaintrygowany czy zainteresowany czymś ponad oprawę wizualną. Na koniec dostajemy tylko smutną piosenkę śpiewaną wyjątkowo po angielsku „Goodbye now Godzilla, Goodbye now, until then…”.

Godzilla kontra Mechagodzilla

Po kilku słabszych filmach z wieloma powtarzającymi się scenami na dwudziestolecie marki otrzymujemy całkiem niezłą perełkę pod niepozornym tytułem „Godzilla kontra Mechagodzilla”. Od początku widać, że tym razem autorzy postarali się o jakość i nawiązania do oryginału. A jednak, jak się chce, to można.

Muzyka jest świeżutka i wprowadza rewelacyjny nastrój. Bolączką będzie konieczność wysłuchania piosenki nowego potwora, który się tu pojawia, a jest nim niejaki King Seesar. Można uznać, że to swoiste nawiązanie do pieśni na część Mothry, ale de facto to tylko przydługi i męczący motyw. Zresztą, jak leniwym trzeba być potworem, żeby w obliczu wielkiego zagrożenia celem podjęcia jakiejkolwiek akcji kazać jeszcze zaśpiewać sobie piosenkę. Może ja też tak zrobię w pracy, nie wstanę rano z łóżka dopóki szef do mnie nie zadzwoni i nie zaśpiewa piosenki „Domowe przedszkole”.

Bardzo fajnie budowane jest tu napięcie, a całość akcji rozkłada się na cały film, a nie tylko na końcówkę (jak to bywało wcześniej). Walka między potworami przewidywana jest w kolejnych przepowiedniach. O pojawienie się King Seesara toczy się zacięty bój. Niemal do końca film potrafi wykorzystać nasze przyzwyczajenia z poprzednich odsłon i zaskoczyć nas nieco innym, nie do końca oczywistym obrotem spraw. Zaskoczyć z lekka potrafi także dźwięk i montaż. Myślę, że każdy znajdzie tu scenę, w której choć trochę uśmiechnie się do siebie.


Troszkę niezrozumiałe wydaje mi się tylko pojawienie się przebłysku King Ghidory w wizji jednej z bohaterek na samym początku filmu. Wychodzi na to, że akcja wciąż ma miejsce przed „Zniszczyć wszystkie potwory”. A sama taka informacja będzie dla mnie spoilerem, bo wiem co się w tamtym filmie działo.

Zatem mamy na początku ukłon w kierunku pierwszych dwóch filmów z serii. Samo zakorzenienie Seesara i całej akcji w mitologii lokalnej także jest takim ukłonem. Wraca nawet Akihiko Hirata znany z wielu ról na przestrzeni serii, ale pamiętany głównie za rolę Serizawy z pierwszego filmu. Mamy też standardowy motyw kosmitów, którego w jubileuszowym Godzilli chyba zabraknąć po prostu nie mogło. Dość głupie wydało mi się to, że po zranieniu lub śmierci ujawnia się ich prawdziwa forma. W rzeczywistości są … gorylami? Czyżby inspiracja „Planetą małp”?

Mamy też gwiazdę wieczoru, czyli mechanicznego potwora skontruowanego przez kosmitów. Ochrzczono go szybko „Mechagodzilla” i w końcu jest to potwór stanowiący sensowne zagrożenie. Walki to już nie tylko dziwne gesty i przewalanki potworów. Poczułem się trochę jakbym oglądał Dragon Ball Z. Godzilla dostaje łupnia w pierwszej walce (co się zdarzało, owszem, choć nie zawsze) po czym ledwo przeżywszy wzmacnia się znacznie i w przedziwny sposób nabiera / uczy się nowej umiejętności (przy okazji po raz kolejny wykazując odporność na pioruny, które niegdyś były przecież jego słabym punktem). Jest to umiejętność… magnetyzmu. Chyba zaczynacie rozumieć porównanie do Dragon Balla – ładowanie energii i oddziaływanie magnetyzmem niczym energią ki, na odległość.

Mechagodzilla także pokazuje wiele ciekawych możliwości ofensywnych i defensywnych. Leje dwa potwory jednocześnie bez większego wysiłku, przynajmniej na początku. Smaczku dodaje bezpardonowe pokazywanie krwi potworów, która choć zbyt wiarygodnie nie wygląda, to robi wrażenie. Kilka scen jest po prostu brutalna – rozdzieranie szczęki, krew sikająca z szyi, makabra jakaś. A jednak, to ta sama makabra, która wzbudza zaciekawienie i emocje i pokazuje, że tym razem mamy do czynienia z przeciwnikiem, z którym nie ma żartów. Nie ma grania z piłę kamieniami, grożenia sobie dziwnymi gestami czy innych zbędnych ceregieli.

Zdjęcia wyglądają ładnie, czysto. Nie znalazłem scen z recyclingu, a jeśli takowe były, to dobrze zamaskowane. Po raz pierwszy też kamera potrafiła wykonać dynamiczne ruchy ukazujące walkę i pozycję potworów względem siebie.
Film nie ustrzegł się wad. Oczywiście, nie omieszkam poczepiać się trochę, jak to mam w zwyczaju.

O ile Godzilla i Mechagodzilla wyglądają fachowo, o tyle King Seesar zaprojektowany został co najmniej słabo. Sprawia wrażenie, jakby wyciągnięty został żywcem z filmu animowanego o Fraglesach. Zresztą na początku dostaje niezłego łupnia, później też nie pokazuje wiele i sprawia ogólne wrażenie pobocznego przydupasa Godzilli, co stoi nieco w konflikcie z całym zbudowanym wokół niego napięciem.

Dlaczego Godzilla próbuje ukręcić głowę Mechagodzilli? Chwilę wcześniej Mechagodzilla obraca głową do woli. Zatem próby wykręcenia głowy powinny być całkowicie bezskuteczne, a jednak tak się nie dzieje.

Nie latam samolotami, ale trochę niepokojące wydaje mi się, że w samolotach wolno im palić. Na myśl przyszło mi tylko „Panie, to ja uchylę okno, żeby trochę ten Pana dym wywietrzyć”. Tak powinien się zacząć serial „Lost”.

W dziesiątej minucie mamy krótkie przypomnienie tego, co widzieliśmy w pierwszej minucie. Nie lubię, gdy traktuje się mnie, jak debila. Wystarczy, że regularnie robię go sam z siebie.

Doktorek widząc potwora z metalu od razu nazywa go „Mechagodzillą”, a po raz pierwszy w życiu widząc nowy materiał od razu nazywa go „Space-titanium”. „Mechagodzillę” zrozumiem, ale skąd teoria, że materiał znaleziony w jaskini należałoby nazwać z przedrostkiem „space”? „Hah, nie widziałeś poprzednich filmów? Wiadomo, że jak czegoś nie wiadomo, to to pochodzi z kosmosu.”

Przycisk kosmitów do otwierania drzwi nie działa? Hah, zastosuj uniwersalny filmowy sposób. Strzel do niego – bo na pewno poczuje moc strzału i ugnie się pod siłą jego argumentów.

„Godzilla kontra Mechagodzilla” to upchany akcją, mniejszymi zwrotami akcji film typowo sensacyjny. Względem znacznie słabszych odsłon takich, jak „Godzilla kontra Megalon” ta odsłona może uchodzić za arcydzieło gatunku, ale w kontekście ogólnie pojętej kinematografii, a także zwykłego zadowolenia z seansu już tak wspaniale nie jest. Zabrakło sensownego przesłania, tych drobnych pseudofilozoficznych wstawek, które nadawały dodatkowy sens i kontekst do całej tej młóćki. Same zwroty akcji też nie są specjalnie wyszukane. Są, bawią, ale, jak to mówią, szału ni ma.

Ciężko go ocenić na przykład w kontekście innych dobrych filmów z serii i chyba nie będę się silił na takie porównania. Można się zatem sprzeczać czy był lepszy niż np. „Godzilla kontra Hedora”, spojrzeć na ocenę i zgodzić się lub nie zgodzić, ale tego typu porównania nie mają już większego sensu. To są po prostu inne filmy, choć pozornie tak bardzo do siebie podobne.

Mothra




W porównaniu do innych do tej pory recenzowanych przeze mnie kaijū-eiga (bo tak zwie się gatunek japońskich filmów o potworach) ten najmocniej skupiony jest na fabule i wątkach okołoludzkich. Potwór pojawia się bardzo późno i jest tylko motorem dla ludzi do rozwiązania pewnych problemów. Mosura, w przeciwieństwie np. do Godzilli czy Rodana, jest tutaj potworem bardziej pozytywnym.

Wyrusza ona na swego rodzaju misję ratunkową. A zniszczenie i pożoga przychodzi jej jakoś tak przy okazji. Co robi Mosura, jaka jest jej specjalność? Przede wszystkim – pływa, chodzi, lata. I gdy to robi, nie obchodzi jej nic, co staje jej na drodze. „Hej, ten ogromny budynek stoi przede mną, w sumie mogę go ominąć kawałek obok, ale co tam” – jebudu!



Wprawdzie ma to miejsce bardzo późno w fabule, ale nie będzie chyba spoilerem coś, co widać na wszystkich plakatach – Mosura wije kokon i wykluwa się z niego jako motyl. Zawsze kojarzyłem sobie tego potwora jako ćmę, ale tutaj jest to ewidentnie motyl. Przerośnięty. I co on robi? W sumie mniej niż Rodan, bo tylko lata i generuje silne wiatry. I w bliżej niesprecyzowany sposób niszczy tym budynki, mosty i inne przybytki. A wszystko to bezdotykowo.


Zatem sam potwór, oprócz mitologii wokół niego zbudowanej, do zbyt interesujących nie należy.

Wizualnie film prezentuje się bardzo dobrze. Można śmiało powiedzieć, że efekty są na poziomie porównywalnym z „Rodanem”, lecz jedna rzecz w „Motrze” stała kością w gardle w tej materii. W scenach, w których udział brały makiety czołgów i innych wojskowych maszyn, mogli sobie darować dokładanie żołnierzy. Te wychylone z czołgów marionetki psują cały efekt i odnosiłem wrażenie, że w każdej chwili może się okazać, że za sterami kolejnego przejeżdżającego czołgu siedzi lalka Barbie.


Fabuła rozwija się w tempie dość powolnym i gdybym był człowiekiem mocno naciśnieniowanym na ostrą akcję od początku, zapewne byłbym srodze zawiedziony z tego powodu. A tak byłem zawiedziony z powodów zupełnie innych. Wpleciono tu liczne wątki o zabarwieniu humorystycznym, co pomysłem było zacnym, lecz w praniu wyszły przebarwienia. Niby jest to ten sam rodzaj humoru, który miałem okazję zobaczyć w „King Kong kontra Godzilla”, ale tu wydaje się to nie na miejscu. Robi to bez przekonania i jednocześnie próbuje zachować jakiś kompromis między powagą przesłania, a budowaniem sympatycznej postaci. Kombinuję, jak koń pod górkę, aby wyjaśnić wam dlaczego dowcip w tym filmie mnie nie rozbawił, ale chyba nie mam lepszego pomysłu. Dowcip jest po prostu głupi i to z rodzaju lekko-żenująco-głupiego. Nie wszystkie elementy są całkiem nietrafione, kąciki ust podnieść się potrafią, ale niezwykle rzadko.



A cóż z przesłaniem? Jest. I jest ważne, nie wpycha się go nam na siłę, ale i subtelności tu brak. Oczywiście mamy przesłanie przeciwko próbom jądrowym, ale także dotykamy praw człowieka, jakim by on człowiekiem nie był. Jak już wspomniałem, Mosura nie jest tu potworem pokazanym jako postać negatywna. Za to mamy ludzkiego antagonistę. I och, jak on jest prześwietnie zagrany. Od pierwszego spojrzenia wiadomo, że to będzie nasz „zły pan”, stroi miny niczym mim (teraz wszyscy powtarzamy na głos: „miny niczym mim”). Jego gra jest tak przesłodko wyolbrzymiona, że nie sposób nie czerpać radości z każdej chwili oglądania go na ekranie. I im dalej w las, tym jego postać bardziej zapędza się w swojej „złoczyńskości”.

To człowiek do tego stopnia zły, że uciekając przed kimś i będąc w strasznym pośpiechu widzi staruszka z laską i po prostu nie może się powstrzymać, aby starcowi tej laski z rąk nie wyrwać. Ot tak, nie wiadomo w sumie w jakim celu.



„Motra” to film dość nierówny, lecz niestety przeważają tu raczej wady niż zalety. Świetnie się ogląda znanych japońskich aktorów (w epizodzie wraca także Takashi Shimura, czyli m.in. dr Yamane z „Godzilli”), którzy mają standardowo swój zestaw śmiesznych min. Szkoda, że danie główne, czyli Mosura, tak fajnie obudowana swoją własną mitologią (znacznie lepiej i ciekawiej niż „Godzilla”), jest finalnie potworem niezbyt ciekawym. I mimo to uważam, że warto ten film obejrzeć. Dlaczego? Bo jest to coś nieco innego w gatunku filmów o kaijū, niezbyt wybitnego, ale o podejściu troszkę z innej strony.

piątek, 5 lutego 2016

07 zgłoś się

Pośród licznych PRL-owskich produkcyjniaków ten jeden wzbudzał zawsze skrajne emocje: z jednej strony był bowiem klasycznym serialem propagandowym, z drugiej zaś - z zaskakującą odwagą portretował polską, przestępczą rzeczywistość.
ImageTen osławiony serial kryminalny realizowany był w latach 1976-1978, za reżyserię i skrypt odpowiadał zaś Krzysztof Szmagier, ceniony dokumentalista, znany także z produkcji policyjnego serialu „Przygody psa Cywila”. „07 zgłoś się” w 21 odcinkach bierze na warsztat fikcyjne sprawy śledcze (bazujące na rodzimych opowiadaniach sensacyjnych i po(mi)licyjnych ) prowadzone przez porucznika stołecznej komendy MO, Sławomira Borewicza.
Mimo, iż ówczesna władza temu zaprzeczała, nad serialem wisiało wyraźne piętno agitki mającej na celu pozytywne przedstawienie aparatu Milicji Obywatelskiej. Owszem, niby padają często na ekranie dowcipy o milicjantach, a oni sami przedstawiani są jako służby zdolne równać się ze służbami zachodnimi, jednakowoż autokomentarz gubi się wyraźnie w czytelnych wycieczkach do „nieprawomyślnych” obywateli PRL. I tak wśród postaci odnajdziemy sybiraczkę , taksówkarza, który jest kresowiakiem, antykomunistycznego partyzanta czy wileńskiego profesora – nie trzeba dodawać, że raczej przedstawionych w minorowych barwach. I oczywiście – już sam tytuł w zamierzeniu był przejawem konkurencji wobec zachodniej nomenklatury Jamesa Bonda, uważanego (słusznie, bo Bond także miał w sobie dużo tendencyjności) za bohatera antysocjalistycznego.
ImageParadoksalnie, sam Sławomir Borewicz (w tej roli Bronisław Cieślak) nie przypominał w niczym wzorowego przedstawiciela powieści milicyjnej – na służbie nie stronił od przemocy i prowokacji, poza nią (no dobrze, w trakcie także) był niepoprawnym uwodzicielem. Więcej – nie należał do partii, nosił zachodnie ubrania, znał doskonale język angielski, palił Marlboro i delektował się Coca – Colą. Tak on, jak i całe obyczajowe tło serialu, swą dosłownością przypominało tym samym szczery, czarny kryminał: był cyniczny bohater, PRL-owska kombinatoryka walutą i zachodnim towarem, cinkciarstwo, dosłowna erotyka i  przemoc, jakże odległa od cukierkowego „Psa cywila” czy poukładanych (choć jakże znakomitych, i będących fenomenem europejskim!) spektakli „Kobry” . I pewnie te walory sensacyjne sprawiają, że policyjny – przepraszam – milicyjny majstersztyk Borewicza z przyjemnością można oglądać i dzisiaj.

  1. Major opóźnia akcję (1976) – porucznik Borewicz wkrada się w szeregi gangu przemytników „Inżyniera”. Wg powieści Marcina Dora.
  2. Wisior (1976) – skradziony ze sklepu jubilera wisior, niczym naznaczony fatum, staje się przyczyną zguby kolejnych członków grupy złodziei. Wg opowiadania „Kartka z notesu” Heleny Sekuły.
  3. Dziwny wypadek (1976) – docent Werenda potrącił śmiertelnie młodą dziewczynę, a przedstawiane przezeń alibi chwieje się w posadach... Wg powieści „Alibi” Ryszarda Zelwiańskiego.
  4. 300 tysięcy w nowych banknotach (1976) – historia pewnego szantażu ... – powieść „Baba Jaga gubi trop”, Jerzy Edigey
  5. 24 godziny śledztwa (1978) – młoda dziewczyna ginie w drodze z pracy do domu, porucznik Borewicz rozwiązuje rzecz ciągu doby – wg opowiadania Romualda Topiłko.
  6. Złoty kielich z rubinami (1978) – epizod, w którym śledztwo dotyczy nielegalnego handlu dziełami sztuki. Wg opowiadania Andrzeja K. Bogusławskiego.
  7. Brudna sprawa (1978) – gdy w swym mieszkaniu ginie kobieta z półświatka, podejrzenie pada na jej byłego kochanka, który po raz kolejny został odrzucony. Wg opowiadania Barbary Markiewicz-Jodko.
  8. Dlaczego Pan zabił moją mamę? (1978) – do kilku ekskluzywnych hoteli nadchodzą pisane dziecięcą ręką listy o tytułowej treści... – opowiadanie Jerzego Iwaszkiewicza
  9. Rozkład jazdy (1978) – od perfekcyjnego rzutu noża w samo serce giną dwie osoby w odległych zakątkach Polski... – opowiadanie Andrzeja K. Bogusławskiego
  10. Grobowiec rodziny von Rausch (1981) - Porucznicy Borewicz i Zubek dostają sygnały o powtarzających się włamaniach do grobowców i trumien, w których są zwłoki sprowadzane z Anglii. Wg opow. Jerzego Gierałtowskiego.
  11. Wagon pocztowy (1981) - Podczas jazdy pociągu nieznani sprawcy włamują się do wagonu pocztowego, kradną pół miliona. Okazuje się, że trzej konwojenci zostali uśpieni środkiem nasennym w piwie. Wg powieści „Wagon pocztowy GM 38552” Jerzego Edigeya
  12. Ścigany przez samego siebie (1981) - Ofiarą jest kobieta, która wypadła na ulicę podczas mycia okna. Nie wiadomo jednak, czy był to nieszczęśliwy wypadek, czy morderstwo. Powieść „Ścigany przez samego siebie”, Ewa Ostrowska
  13. Hieny (1981) - Porucznik Borewicz zostaje oddelegowany do ośrodka kempingowego na Mazurach. Podejmuje pracę ratownika, by na miejscu, incognito, sprawdzić informacje o działającej tu grupie przestępczej. – Wg opowiadania „Stabilne życie Roberta K.” Andrzeja Gerłowskiego
  14. Strzał na dancingu (1981) - Na dancingu w jednej z warszawskich restauracji zostaje zastrzelony młody mężczyzna. Potem, w czasie włamania do jego mieszkania, ginie żółta teczka. Powieść Jerzego Edigeya.
  15. Skok śmierci (1984) - W różnych miastach w Polsce dokonywane są napady na zamożnych ludzi, pozornie ze sobą nie związane; śledztwo prowadzi jednak do pewnej cyrkowej trupy... – opow. Aleksandra Minkowskiego i Władysława Krupka
  16. Ślad rękawiczki (1984) – szantaż, śmierć właścicielki pensjonatu dla kochanek „elity” oraz tajemnicze złote monety...
  17. Morderca działa nocą (1984) - Na jednym z warszawskich osiedli giną młode kobiety, wracające późnym wieczorem do domów. Prowadząca dochodzenie sierżant Olszańska zakochuje się w podejrzanym... – Wg powieści Anny Kłodzińskiej
  18. Bilet do Frankfurtu (1984) – zgłoszenie żony pewnego handlowca o zaginięciu męża, w swych powikłanych perypetiach, kończy się akcją terrorystyczną na lotnisku. Wg opowiadania Ryszarda Bugajskiego.
  19. Zamknąć za sobą drzwi (1987) - Paweł Kopiński, emerytowany policjant nowojorski, z pochodzenia Polak, już na początku swej podróży do Starego Kraju spotyka znajomych gangsterów amerykańskich... – Wg powieści „Biała karawana” Juliusza Grodzińskiego
  20. Przerwany urlop (1987) – on i ona, dwoje międzynarodowych zabójców,  łączy w Polsce swe siły w, jak się okazuje, wspólnej sprawie... – Wg powieści Zygmunta Zeydlera-Zborowskiego
  21. Złocisty (1987) - śmierć bazarowego opryszka o pseudonimie "Coca-Cola" zmusza milicję do podjęcia energicznego śledztwa w sprawie gangu "Złocistego", podejrzewanego o handel walutą i samochodami – Wg powieści Anny Kłodzińskiej



Źródło: http://www.portalkryminalny.pl/

Kapitan sowa na tropie

Serial Kapitan sowa na tropie był pierwszym polskim serialem kryminalnym, który dziś już uważany jest za kultowy. Prowadzony wedle reguł milicyjnego śledztwa, opowiada o przypadkach dwu osobliwych funkcjonariuszy: kapitana Sowy (znana kreacja Wiesława Gołasa) i jego partnera Albina.

ImageSerial reżyserował nie kto inny, jak późniejszy spec od komedii demaskujących paranoje PRL-owskiej rzeczywistości, Stanisław Bareja. Poza precedensem na polu kryminału miał reżyser także okazję być pionierem rodzimego kina sensacyjnego w ogóle: cztery lata przed serialem nakręcił bowiem fabularną sensację Dotknięcie nocy (1961),  według scenariusza Aleksandra Ścibiora-Rylskiego,  gdzie zresztą także grał Wiesław Gołas – i także milicjanta.

Za scenariusz serialu odpowiadał Alojzy Kaczanowski – a za tym pseudonimem kryła się Janina Ipohorska, współzałożycielka „Przekroju”, dziennikarka i aforystka – stąd zapewne wynika lekkość i chwytliwość wielu dialogowych fraz filmu. Choć serial był szyty ewidentnie na miarę propagandowego tendencyjniaka, ma jednak jeszcze polityczną  powściągliwość, sytuującą go jeszcze bliżej opowieści przygodowych. Owszem, widoczne jest stale deprecjonowanie warstw inteligenckich, humanistów czy podróżników – to bardzo często waśnie oni mają kontakt z Zachodem czy resztą świata, z którego to przychodzi do nas kryminalny ferment. Późniejszy 07 zgłoś się będzie już obyczajowo gorzki o wiele bardziej.

Pracuje w SAM-ie na Grodzkiej. Ma opinię roztrzepanej ale uczciwej dziewczyny.


ImageRzeczywiście, z kolejnych 8 odcinków cyklu bije przede wszystkim sympatia: podłość jest tu tonowana, przestępstwa nie dosłowne. Kapitan Sowa, dzięki naturalnej, ciepłej fotogenii Wiesława Gołasa, prezentuje typ funkcjonariusza, któremu można zaufać od początku do końca. Stonowany, zawsze w eleganckim garniturze, a przy tym kulturalny i błyskotliwy; nosi się po chandlerowsku – w prochowcu i kapeluszu na głowie, i podobnie jak Marlowe – pali nałogowo papierosy. Nie są to jednak Chesterfieldy ani Camele, a tylko – choć u nas była to dość ekskluzywna marka – „Silesie”.

Palenie zresztą jest tu stale eksponowanym motywem, nieraz nawet wprost wykorzystywanym do gry z ikoną gatunku. Sowa i Albin palą nałogowo, a przedpremierowe kolaudacje wydawały się jawnie patrzeć na to przez palce: sączenie twardych alkoholi byłoby zbyt nieprawomyślne; i nie szło nawet o samą szkodliwość zdrowotną, a o zachodnie pochodzenie klasycznych, kryminalnych trunków. Luksus palenia był przy tym jak najbardziej dopuszczalny. Bo swojski, a przy tym używany od robotnika, po inteligenta.

I ów nałóg eksploatuje się nieraz komicznie, a nieraz bardzo przewrotnie - oto w odcinku Trzecia ręka mamy początkowy dialog, kiedy to Albin wchodzi do gabinetu Sowy, zadymionego solidnie, sam przełożony zaś niemiłosiernie się krztusi:

Musimy rzucić te wszystkie papierosy i wyjechać gdzieś na odludzie, bo inaczej nigdy nie przestaniemy palić, serio.


ImageWyjeżdżają zatem, do pewnego zamku na prowincji, gdzie niemal całkowicie udaje im się rzucić nałóg. Niemal… W przedostatniej historii natomiast, Śpiący nie kłamie, Sowa jest już milicjantem bardziej nobliwym, czego emblematem staje się fajka. W trakcie śledztwa obchodzi się, ów nasz rodzimy Sherlock , nader nieumiejętnie, w finale więc nie wytrzymuje – pustą fajkę chowa do marynarki, do ust zaś wsadza – fajkę inną, z której główki na sztorc wystaje swojski papieros.

Partner kapitana, Albin, grany przez Michała Szewczyka, jest w tym duecie „rasowym gliną”, nie tak subtelnym i lotnym jak przełożony, choć nadal przedstawionym sympatycznie i czasem mającym swe momenty. Jego postać jest osobliwa przez kontrast do eleganckiego Sowy: niski blondynek o nieco gamoniowatej twarzy, ubrany na dodatek w krzyżówkę skórzanej kurtki i swetra polo, co samo w sobie jest groteskowe, choć także deprecjonuje zachodnią ikonę policjanta.

Uczennica:

I wie pan, przerzuciłam się. Małecki nie był na poziomie… Przerzuciłam się na pana.

Sowa:

Na mnie?!

Uczennica:

Pan jest wspaniałym facetem. Na początek… niech mi pan da autograf. Pan tak dużo pali, może być nawet na tym pudełeczku.


ImageSerial ma kilka scen, które już wówczas świadczyły o wyczuciu materii filmowej i reguł dobrej sensacji. O ile bowiem mini-pościg samochodowy z pierwszego odcinka (Gipsowa figurka) – syrenka za wartburgiem! – choć montażowo rzetelny, trąci bardziej humorem niż dreszczem, o tyle ucieczka Poli Raksy, grającej bohaterkę Cichego pokoiku, przez zmierzchający las, gdzie kamera prowadzona jest brawurowo, ma już cechy solidnego THRILLERa, zaś w legendarnym pojedynku Gołasa z Leonem Niemczykiem (Szantażysta) znać już, jeszcze nie do końca udane, próby zimnego „oddania” przemocy.

Warto odświeżyć ten, skądinąd bardzo udany, jak na owe czasy i warunki, kryminalny klasyk. Choćby dla ciepłego uśmiechu, który dziś wywołuje, czyniąc z PRL-u sielskie, przygodowo-sensacyjne simulacrum, gdzie dobrzy zawsze demaskują złych, piękne kobiety są bardziej trzpiotowate, niż fatalne, a – papieros – nigdy nie wyglądał tak smakowicie…

Godna podziwu jest spostrzegawczość anonimowych podlotków. Przekracza często spostrzegawczość niektórych oficerów policji.


/serial dostępny jest także wraz z książką Roberta Buczka Umów się i giń, nakładem Wydawnictwa SKRZAT/

Odcinki:


GIPSOWA FIGURKA (1)

Obsada aktorska: Iwona Słoczyńska (aktorka Alicja Nawrocka, żona Nawrockiego), Barbara Wałkówna (inżynier agronom Stankiewiczowa, sąsiadka Nawrockiego), Bogusław Sochnacki (lekarz milicyjny), Jerzy Walczak (reżyser Gajda, przyjaciel Nawrockiego), Stanisław Wyszyński (scenarzysta Nawrocki)

Tajemnica gipsowej figurki oraz brawurowy rajd po brukowanej warszawie!


UPRZEJMY MORDERCA (2)


Obsada aktorska: Kalina Jędrusik (Kazimiera Paluch "Fatima", asystentka Damona), Bohdana Majda (Pudelska), Barbara Połomska (Diana), Krzysztof Chamiec ("Orlando"), Aleksander Fogiel ("Bongo"), Janusz Kłosiński (dyrektor cyrku), Bohdan Łazuka ("Ramon"), Jerzy Przybylski (Majewski), Roman Sykała ("Damon")

Morderstwo w cyrkowej scenerii…


TERMOS (3)


Obsada aktorska: Joanna Jędryka (Jolanta Suchecka, asystentka profesora Mikuckiego), Ludwik Benoit (Ryszard Nalepa), Józef Łodyński (pomocnik Nalepy), Eugeniusz Korczarowski (wspólnik Sucheckiej; w czołówce imię: Zbigniew), Lucjan Wiernek (narzeczony Sucheckiej), Stanisław Bareja (mężczyzna przy skrzynce pocztowej; nie występuje w czołówce), Janusz Gajos ("listonosz", współpracownik Sowy; nie występuje w czołówce)

Pewien naukowiec nieświadomie szmugluje – termos z heroiną.


CICHY POKOIK (4)


Obsada aktorska: Krystyna Feldman (Kwiecińska), Pola Raksa (Zuzanna Gawlik), Włodzimierz Skoczylas (dziennikarz)

Thriller z Wampirem i Polą Raksą!



TRZECIA RĘKA (5)

Obsada aktorska: Elżbieta Czyżewska (Józefina Urszula Czerska z d. Grzesik), Elżbieta Karkoszka (Zosia, przewodniczka po zamku w Magierowie), Stanisław Jaśkiewicz (profesor M. Sandecki, kustosz zamku w Magierowie), Jerzy Turek (laborant Czerski), Marian Wojtczak (dozorca w zamku w Magierowie, ojciec Zosi)

Zamek, w którym straszy oraz przemytnicy sztuki.


SZANTAŻYSTA (6)


Obsada aktorska: Leon Niemczyk (podróżnik Krzysztof Małecki), Aleksandra Krasoń, Renata Maklakiewicz, Halina Taborska (Gamrowa), Halina Billing-Wohl (Weronika Wernerowa z d. Gajewska; w czołówce nazwisko: Wohl-Billing), Anna Narowska (Wisia Kozłowska, wielbicielka Małeckiego)

Pojedynek Leona Niemczyka z Wiesławem Gołasem!


ŚPIĄCY NIE KŁAMIE (7)


Obsada aktorska: Hanna Bedryńska (inkasentka Malczykowa), Zbigniew Józefowicz (doktor Greger), Zygmunt Zintel (Ernest Malczyk), Lena Wilczyńska (urzędniczka, przełożona Malczykowej; nie występuje w czołówce)


Morderstwo emeryta i niebezpieczne zabawy z hipnozą.



NUMER IB 2968 (8)


Obsada aktorska: Krystyna Królikiewicz (kasjerka w Motozbycie), Alicja Zommer-Kubicka (Jadwiga Grabik, sekretarka w Motozbycie), Tadeusz Sabara (Feliks Cebulski), Jerzy Szpunar (dyrektor Motozbytu), Józef Zbiróg (K. Pasternak, właściciel "Kliniki lalek"), Henryk Staszewski (mechanik w Motozbycie; nie występuje w czołówce), Zbigniew Jabłoński (majster rozmawiający z Albinem; nie występuje w napisach)


Napad rabunkowy na kasjerkę Motozbytu…

•    Serial tv 
•    Produkcja: Polska 
•    Rok produkcji: 1965 
•    Premiera: 1965. 12. 25 
•    Gatunek: Film kryminalny 
•    Dane techniczne: Czarno-biały.
Plenery: Łódź.
•    Reżyseria: Stanisław Bareja
•    Scenariusz: Alojzy Kaczanowski (pseud.) 
•    Dialogi: Alojzy Kaczanowski (pseud.) 
•    Muzyka: Jerzy Matuszkiewicz


Źródło: http://www.portalkryminalny.pl/

Zmiennicy

"Zmiennicy" to trzeci, po "Kapitanie Sowie na tropie" i "Alternatywy 4", serial Stanisława Barei, a jednocześnie jego ostatnie dzieło. Tak jak w poprzednich filmach reżysera, tak i w "Zmiennikach" spotykamy się z wyśmiewaniem PRL-owskiej rzeczywistości i absurdów życia codziennego, tym razem, Polski połowy lat 80. ubiegłego wieku.


Główną osią wszystkich przedstawionych w serialu wydarzeń są przygody tytułowych zmienników, czyli dwójki warszawskich taksówkarzy. Jednym z nich jest Katarzyna Piórecka, którą poznajemy jeszcze w roli kierowcy żuka w Spółdzielczej Wytwórni Sprzętu Komunikacyjnego im. Borów Tucholskich. Jest tam typową "dziewczyną do bicia", dlatego wykorzystując okazję w spektakularny sposób odchodzi z pracy. Stara się o zatrudnienie w Warszawskim Przedsiębiorstwie Taksówkowym, jednak trafia na niechętnego wobec kobiet personalnego, Łukasika, który odsyła ją z kwitkiem. Kasia postanawia więc zatrudnić się w przedsiębiorstwie jako mężczyzna, a dokładniej jako syn prezesa "Borów Tucholskich", Marian Koniuszko. W sprytny sposób zdobywa jego dokumenty i w końcu otrzymuje pracę jako taksówkarz. 

Jej zmiennikiem jest Jacek Żytkiewicz, który wcześniej jeździł ze Stanisławem Lesiakiem, jednak gdy ten zostaje ranny w nietypowym wypadku, Jackowi zostaje przydzielony nowy wspólnik. Tak oto zaczynają się wspólne przygody dwójki zmienników. Już w pierwszym odcinku pojawia się także drugi wątek serialu, dotyczący przemytu heroiny z Syjamu do Niemiec, oczywiście przez Polskę. Przemytniczą szajką kieruje z Tajlandii człowiek znany w środowisku jako Krokodylowy, którego zagrał sam Stanisław Bareja. Powierza on Krashanowi, studiującemu w Polsce obywatelowi Syjamu, transport do naszego kraju ukrytych w kiełbasie narkotyków. Niestety, na Okęciu trwa akurat wzmożona kontrola antynarkotykowa i Krashan jest zmuszony do pozostawienia trefnego bagażu w sali odpraw. O pomoc w odzyskaniu torby z "kiełbasą" prosi napotkanego strażaka - cwanego Zenona Kuśmidra. Ten bez problemów odzyskuje torbę, jednak szybko orientuje się, jaka jest jej prawdziwa zawartość i żąda od Krashana sowitej zapłaty w dewizach. 
 
Przeprowadzaną w hotelu transakcję wymiany dóbr niespodziewanie przerywają milicjanci, poszukujący ukrywającej się prostytutki. W trakcie ucieczki przed funkcjonariuszami Krashan i Kuśmider trafiają do taksówki prowadzonej przez Jacka Żytkiewicza. Po drodze terroryzują taksówkarza i kradną mu pojazd. Nie udaje im się jednak zbiec daleko, ponieważ zostają zatrzymani do kontroli drogowej przez patrol milicji. W jej trakcie Krashan chowa 50 tys. dolarów w rozdartym poszyciu fotela kierowcy i od tej pory żółta taksówka o numerze bocznym "1313" staje się obiektem pożądania zarówno ekipy przemytniczej, jak i ludzi Kuśmidra. W ten oto sposób na dobre splatają się obydwa wątki filmu. 

W serialu pojawia się także wątek miłosny - Jacek zakochuje się w Kasi (poznanej bez przebrania), zresztą ze wzajemnością, i aż do przedostatniego odcinka nie orientuje się, że jego zmiennik oraz jego dziewczyna to ta sama osoba.
Bareja zaczął pisać scenariusz serialu, początkowo noszącego roboczy tytuł "Zawód taksówkarz", wraz z Jackiem Snopkiewiczem. Jednak ten niedługo potem wyjechał do USA i zastąpił go Jacek Janczarski. Przez długi czas reżyser nie mógł zdecydować, kogo obsadzić w roli Katarzyny Pióreckiej. Ostatecznie w filmie zagrała Ewa Błaszczyk, żona Janczarskiego. Serial był kręcony w latach 1985-86 i wtedy też dzieje się jego akcja. Świadczą o tym zarówno wypowiedzi reżysera ("Akcja każdego z moich filmów i seriali dzieje się w roku, w którym obraz był kręcony"), jak i ukazane w obrazie kalendarze oraz nekrolog jednej z postaci. Prace nad "Zmiennikami" zakończono jesienią 1986 roku i od tego czasu serial czekał na emisję. Niestety, reżyser nie dożył jego premiery (Stanisław Bareja zmarł nagle 14 czerwca 1987 roku), która odbyła się 18 października 1987 roku. Choć początkowo obraz miał problemy z cenzurą, to jednak ostatecznie, po kilku miesiącach od śmierci Barei, Główny Urząd Kontroli Prasy, Publikacji i Widowisk odstąpił od jakiejkolwiek ingerencji w ostatnie dzieło reżysera i wyraził zgodę na jego wyświetlenie w telewizji. Mimo to, okazało się, że w trakcie pierwszej emisji z piątego odcinka został usunięty epizod z lecącym do Krakowa samolotem, który "gubi" koło i po pozbyciu się paliwa nad lasem, awaryjnie ląduje na Okęciu. Argumentowano to szacunkiem wobec rodzin ofiar katastrofy lotniczej, która wydarzyła się w maju 1987 roku w Lesie Kabackim w okolicach Warszawy. 

Reżyserowi insynuowano złe intencje ("przekraczanie granic"), nie biorąc pod uwagę tego, że rzeczona katastrofa wydarzyła się dawno po zakończeniu prac nad filmem. Pierwsza emisja "Zmienników" zakończyła się 12 lutego 1988 roku i obejrzało ją 18 630 000 widzów. 

Źródło:  http://zmiennicy.com/