środa, 23 marca 2016

Przygoda z piosenką


Po kilku latach przerwy, Stanisław Bareja ponownie nawiązał współpracę z przedwojennym duetem artystycznym Jerzy Jurandot - Marek Sart. Efektem był musical "Przygoda z piosenką", którego treścią są perypetie młodej piosenkarki Marioli, która po zdobyciu Nagrody Publiczności na festiwalu w Opolu wyjeżdża do Paryża, by tam zrobić karierę. Oczekiwane splendory jednak nie przychodzą, więc skruszona gwiazdka wraca do kraju...
Film ten z całą pewnością trzeba uznać za największą pomyłkę w karierze Stanisława Barei, który nie wiedzieć czemu, postanowił zdyskontować własne osiągnięcia w ilości piosenek na kilometr bieżący taśmy filmowej i porwał się na zrobienie regularnego filmu muzycznego. W dodatku zrobił to we współpracy z przeterminowanymi, przedwojennymi autorami, z którymi zresztą pracował już przy "Mężu swojej żony". Gniot z piosenkami, śpiewanymi przez Bohdana Łazukę, Irenę Santor, Barbarę Krafftównę, Sonię Sulik i samego Zdzisława Maklakiewicza, tak nie spodobał się publiczności, że w efekcie "Przygoda z piosenką" zakończyła kinowy żywot na 57 miejscu, pod względem oglądalności w 1969 roku. Jest w nim za to zaskakująca sekwencja a'la Fred Astaire, z Maklakiewiczem, tańczącym po ścianach.
Tak lata 60-te zakończyły się dla Stanisława Barei. Był to czas debiutu, ostrożnego i bezpiecznego poznawania technik realizatorskich i narracyjnych oraz pierwszych prób przemycania do swych dzieł tego, co reżyser w pełni zaprezentuje w kolejnych dekadach.


 Źródło: www.film.org.pl

Małżeństwa z rozsądku


Od "Małżeństwa z rozsądku" datuje się już niepodzielne królowanie komedii w dorobku Stanisława Barei. Bohaterem tej jest skromny, biedy malarz Andrzej, poznający kobietę swego życia, mającą nieuczciwych rodziców i niechcianego kandydata na męża. Rodzice owi, poznawszy Andrzeja, postanawiają go wykorzystać w swych nieuczciwych machinacjach z praniem brudnych pieniędzy. A Andrzej pragnie tylko szczęśliwego związku z Joanną i wspólnego mieszkanka z funkcjonalnymi mebelkami, kupionymi w bardzo korzystnym systemie ratalnym :)
Dla mnie osobiście to najlepszy film Stanisława Barei z lat 60-tych. Mamy tutaj chyba najbardziej bajkowo wystylizowaną oprawę plastyczną, z przepięknie fotografowanym warszawskim Starym Miastem, Barbakanem, bazarem Różyckiego i landszaftami ze spadzistymi dachami budynków. Wśród postaci jest podupadające hrabiostwo, wyjęte wprost z przedwojennej farsy. Przez fabułę przewia się uliczna kapela, której lider Tadeusz Chyła, śpiewa bardzo wpadającą w ucho piosenkę. Właśnie - piosenki. W "Małżeństwie z rozsądku" jest ich mnóstwo, ale Bareja nie popełnił błędu "Żony dla Australijczyka". Są one integralną częścią tej komedii romantycznej. Po latach nadal można z przyjemnością popatrzeć i posłuchać, jak młody Daniel Olbrychski wyśpiewuje miłość do Elżbiety Czyżewskiej, wówczas już gwiazdy filmowej pierwszej wielkości.
Z drugiej strony natomiast zauważalny jest coraz większy ładunek satyry obyczajowej, skierowanej przeciwko absurdom dnia codziennego i małej ludziej chciwości. To, co Bareja rozwinie za kilka lat, w łagodnej lecz wyraźnej formie jest ważną częścią "Małżeństwa z rozsądku" : rodzice Joanny, zastanawiający się, jak by tu bezpiecznie ulokować lewe pieniądze; fałszywy inżynier Kwilecki, kradnący włóczkę z sąsiedniej przędzalni, czy też aparat inwigilacji, ukazany pod postacią bardzo tajnego agenta, granego przez Wojciecha Pokorę.



Źródło: http://www.film.org.pl

Żona Dla Australijczyka


Trzeci film Stanisława Barei, przez złośliwych nazwany został ruchomym folderem turystycznym Polski Ludowej, z Zespołem Pieśni i Tańca "Mazowsze" w roli głównej. Rzeczywiście, reżyser nieco przesadził z częstotliwością i długością sekwencji taneczno-śpiewanych, rodem z Cepelii. Gdyby współcześnie zabawić się w domorosłego montażystę i powycinać te - w większości niczym nie służące fabule - muzyczne przerywniki, otrzymalibyśmy najbardziej klasyczną komedię romantyczną. Oto z Australii, z trzydniową wizytą przybywa do ojczyzny emigrant Robert Wolański, by w Gdańsku znaleźć sobie kandydatkę na żonę. Pomagający mu w tej misji wygadany dziennikarz Michał Żelazkiewicz, wpada na genialny pomysł - po co szukać drobnicy na mieście, skoro multum ewentualnych kandydatek można spotkać w jednym miejscu - podczas występu "Mazowsza". Niestety, wskutek pomyłki, nasz rodak z antypodów po koncercie uprowadza do odludnego domu w burzliwą noc - owszem, właściwą kandydatkę - lecz nie tą, która chciała być porwana...
W rolach głównych wystąpiła druga para z "Męża swojej żony", czyli Elżbieta Czyżewska i Wiesław Gołas. Większość filmu to konwencjonalne, lecz niezmiennie zabawne słowne przepychanki i humor sytuacyjny, wynikający z relacji pomiędzy skazaną na siebie parą. Na drugim planie błyszczy wspaniały Edward "Dudek" Dziewoński, jako redaktor Żelazkiewicz, dla którego nie ma spraw nie do załatwienia. W epizodach śmieszą Jan Kobuszewski, jako dostawca frykasów z delikatesów, dziwiący się, że Australijczyk chce za nie płacić bonami, oraz przezabawny Wiesław "Jej Ekscelencja" Michnikowski, w roli faceta zajmującego się rozmnażaniem rybek akwariowych.


Źródło: www.film.org.pl

Mąż mojej zony


Rzeczą znamienną w filmografii Stanisława Barei jest bardzo "niewinny" początek, w niczym nie zapowiadający przenikliwości i wręcz obyczajowej drapieżności jego komedii z przełomu lat 70-tych i 80-tych. Na razie nic takiego nie następuje. Bareja przez całe lata 60-te kręci grzeczne, ugłaskane, pełne rozśpiewanych i roztańczonych postaci, błahe komedyjki. Gagi, wynikające z nie zawsze mile widzianej przez cenzora obserwacji absurdów dnia codziennego, są widoczne w śladowej postaci. W filmach Stanisława Barei z tego okresu, siermiężna Polska ery gomułkowskiej jest pokazana z iście amerykańską lekkością i radosną beztroską.
Scenariusz swojego pierwszego filmu, Stanisław Bareja oparł na przedwojennej sztuce teatralnej Jerzego Jurandota (scenariusz) i Marka Sarta (muzyka i piosenki) "Mąż Fołtasiówny". Bohaterem filmu jest - maksymalnie niedobrane na pierwszy rzut oka - małżeństwo. On - wrażliwy kompozytor, ona - lekkoatletyczna gwiazda pierwszej wielkości. Właśnie się pobrali, są zakochani i szczęśliwi. Lecz na drodze do budowy pełni małżeńskiego szczęścia, bez przerwy staje błyskotliwa kariera sportowa byłej panny Fołtasiówny, otoczonej trenerem, kolegami z klubu, dziennikarzami i kibicami. Wzbudza to frustrację, zazdrość i gniew zepchiętego w cień męża.
Debiut Stanisława Barei z 1960 r. do dziś ogląda się z przyjemnością. Reżyser, nie wypierając ze scenariusza przedwojennego, nieco bajkowego klimatu, nakręcił bardzo zabawną komedię, oraz zgrabnie wykorzystał ówczesną Warszawę, wyprowadzając znaczną część akcji filmu w plener. Co prawda scenariusz nie grzeszył błyskotliwością, a humor był raczej konwencjonalny, lecz atutem "Męża swojej żony" jest doskonała, bardzo wdzięczna obsada, na czele z późniejszym niemal stałym aktorem Barei - Bronisławem Pawlikiem, oraz przeuroczą Aleksandrą Zawieruszanką. Drugi plan to przyjemność obejrzenia znakomitych : Mieczysława Czechowicza, Elżbiety Czyżewskiej, Wiesława Gołasa czy Jerzego Duszyńskiego (tego samego, który po latach nie kupił kurczaka, podanego przez sprzątaczkę brudną ścierką w "Co mi zrobisz, jak mnie złapiesz" (1978), ostatnim filmie aktora). Epizodycznie pojawia się trener-legenda boksu, Feliks "Papa" Stamm, oraz drugi aktor-fetysz Barei, Wojciech Pokora. Ukłonem w stronę "przedwojnia" jest postać despotycznej gosposi Kowalskiej, bezustannie zatruwającej życie biednemu Michałowi, a to zupą mleczną o świcie, a to blokowaniem dostępu do własnej żony, bo "pani musi być wypoczęta na zawody". Grająca gosposię Wanda Łuczycka, po latach znów zagrała u Barei, w serialu "Zmiennicy", jako jedna z Oborniakowych, wynajmujących kwaterę dla pani Lusi i Mariana/Kasi.


Źródło: http://www.film.org.pl

Nie ma róży bez ognia

 Drugi film Stanisława Barei, napisany do spółki z Jackiem Fedorowiczem, to wariacja na temat peerelowskich kłopotów mieszkaniowych, znacznie rozwiniętych w genialnym serialu "Alternatywy 4". Małżeństwo Filikiewiczów gnieździ się w jednym ciasnym pokoju w willi. Pewnego dnia odwiedza ich niejaki Malinowski, który powodowany nostalgią za czasami dzieciństwa, spędzonymi w tej właśnie willi, proponuje zamianę mieszkań. Tak oto szczęśliwi Filikiewiczowie przeprowadzają się do przestronniejszego mieszkania w bloku. Ale razem z nimi wprowadza się Jerzy Dąbczak, były mąż Wandy Filikiewicz, mający papiery meldunkowe razem z Wandą. Zdenerwowany Janek, chcąc pozbyć się sublokatora, próbuje wywołać alkoholowa libację, mając nadzieję, że krzyki pijanego Dąbczaka spowodują reakcję administracji. Niestety ofiarą alkoholu zostaje Janek. Nastepną deską ratunku jest Lusia, żona Dąbczaka z prowincji, szukająca niewiernego i sprowadzona do Warszawy, celem wywiezienia go z sobą do Łomży. Ale pod wpływem wygadanego i cwanego Jurka, Lusia zostaje, dodatkowo ściągając do mieszkania Filikiewiczów swego aktualnego narzeczonego Zenka. Za nimi wprowadza się z meblami także ojciec Lusi. To już stanowczo zbyt wiele dla biednego Janka...
Jednym z ulubionych zajęć Stanisława Barei, było kolekcjonowanie gagów. Notował wszystkie śmieszne sytuacje, które podpatrzył w życiu i na ekranie. "Nie ma róży bez ognia" to właśnie almanach zabawnych sytuacji, przeniesionych na ekran zarówno z otaczającej reżysera codzienności, jak i slapstickowych komedii, realizowanych w USA w latach 20-tych i 30-tych. Walka skacowanego Janka z platformą, zawieszoną kilkanaście metrów nad ziemią to cytat z Harolda Lloyda w filmie "Jeszcze wyżej" (1923). Również zmagania z podnoszoną lodówką, cieknącym kranem czy wiadrem, stojącym na torze spadających swobodnie drzwi, to nawiązania do czasów, kiedy kino było tylko jarmarczną rozrywką. Z tamtych filmów doskonale pamiętamy także nierozgarniętych policjantów. Jeden z nich przedostał się do świata Barei, pod postacią plutonowego Krzysztofa Kowalewskiego, który chcąc zabłysnąć, powiedział dwa przysłowia na raz. Tak oto z "nie ma róży bez kolców" i "nie ma dymu bez ognia" powstał niezwykły tytuł filmu "Nie ma róży bez ognia". Ale obraz ten to nie tylko cytowanie klasyków. To absurdów codzienności, pokazywanych przez powiększające szkło ciąg dalszy. Znów oberwało się biurokratycznemu molochowi oraz zwykłej ludziej głupocie, zaniechaniu i tumiwisizmowi.

Mimo, że w roli głównej wystąpił Jacek Fedorowicz, film jest niemal wyłącznym aktorskim spektaklem genialnego Jerzego Dobrowolskiego. Kreowany przez niego Jerzy Dąbczak to inteligentny i bystry, choć bardzo przebiegły cwaniaczek. Nie sposób jednak go nie lubić. W pozostałych rolach widzimy Halinę Kowalską (później jako śpiewaczka Kolińska-Kubiak w "Alternatywy 4"), Stanisławę Celińską (czyli nauczycielkę z "Alternatywy 4" i panią Lusię goniącą za "Krzykiem ciszy" w "Zmiennikach"), znanego z wcześniejszych filmów Barei Mieczysława Czechowicza (obaj spotkają się ponownie na planie "Zmienników"), stałych elementów obsady u Barei, czyli Gołasa, Pawlika i (epizodycznie) Pokorę, Wojciecha Siemiona z kultowym tekstem "bardzo dobrze, dostatecznie", jak zwykle śmiesznego Jana Himilsbacha oraz reżysera Henryka Klubę, twórcę legendarnego, nieukończonego filmu o tytule, który sam w sobie jest dziełem sztuki - "Pięć i pół bladego Józka". Jedną z drugoplanowych ról zagrał również Stanisław Tym, z którym Stanisław Bareja za kilka lat zrealizuje swoje trzy najlepsze filmy.


Źródło: http://www.film.org.pl

Poszukiwany poszukiwana


Skończyły się lata 60-te. a z nimi skończyły się lekkie, wodewilowe, rozśpiewane, szerokoekranowe komedie Stanisława Barei, realizowane w Zespole Filmowym "Rytm". Nowy rozdział otworzył "Poszukiwany poszukiwana", napisany wspólnie z Jackiem Fedorowiczem. Bohaterem filmu jest Stanisław Maria Rochowicz, pracownik muzealny, który pewnego dnia ma pecha być oskarżonym o kradzież obrazu. Płótno to, przedstawiające dłoń, pędzla wyszczekanego i upierdliwego artysty Bogdana Adamca, jest właściwie bezwartościowym knotem, lecz jako "dzieło sztuki" przedstawia sporą wartość finansową, a za jego brak w magazynie muzeum, Bogu ducha winnemu Rochowiczowi grozi 5 lat więzienia. Nie mając innego wyjścia, przebiera się on za kobietę i ucieka, by w spokoju namalować replikę obrazu i podrzucić do magazynu. Lecz żeby przetrwać musi, jako Marysia, podjąć pracę gosposi. Ludzie u których znajduje zatrudnienie to indywidua wszelkiej maści...
Pomysł na film przyniosła Barei jego żona, pracująca jako kustosz w Muzeum Narodowym (zupełnie jak matka Kasi Pióreckiej z serialu "Zmiennicy"), gdzie miała miejsce podobna sytuacja z zaginionym eksponatem. Początkowo w roli Stanisława/Marysi miał wystąpić współautor scenariusza Jacek Fedorowicz. Po nieudanych zdjęciach próbnych, w których brał udział także Janusz Gajos, rolę ostatecznie przyjął Wojciech Pokora, tworząc jedną ze swych najlepszych kreacji. Pomimo przypisywanych filmowi przedwojennych koneksji (w "Czy Lucyna to dziewczyna" (1934), również miały miejsce przebieranki i wynikająca z tego komedia pomyłek), "Poszukiwany poszukiwana" to dzieło świeże, na wskroś współczesne, z ostrzem satyry celnie wymierzonym w ówczesną peerelowską, absurdalną rzeczywistość. Widzimy ją szczególnie wyraźnie pod postacią chlebodawców Marysi. Pierwsze z nich to małżeństwo Karpielów z nieopatrznie zameldowaną u nich byłą gosposią, która ani myśli się wynieść. Drugie małżeństwo ma rozwydrzonego syna (jeszcze bardzo młody Filip Łobodziński), którego Marysia szybko doprowadza do porządku.
Następny jest "pan profesor", oficjalnie badający zawartość cukru w cukrze, czyli po prostu pędzący bimber na skalę przemysłową, a po zdemaskowanu chcący się z Marysią ożenić. Na jego polecenie Marysia wykupuje na mieście dziesiątki kilogramów cukru, co prowadzi do wybuchów paniki i proroczych scen, jakie naprawdę miały miejsce w sklepach PRL-u kilka lat później. Ostatnim chlebodawcą Marysi jest człowiek, będący "z zawodu dyrektorem", grany przez doskonałego Jerzego Dobrowolskiego. Tu Bareja sobie poużywał, portretując "dyrektora", jako mało rozgarniętego karierowicza z wysokim mniemaniem o sobie. Jego kwestie dialogowe to pyszny przykład absurdalnej, partyjnej nowomowy, która pod postacią elokwencji i pozornej kompetencji ukrywała stek bzdur. W "Poszukiwanym poszukiwanej" natykamy się także na wzmiankę o prześladującym Bareję Grunwaldzie. W scenie przesłuchania u prokuratora, Rochowiczowi przypomniane zostaje jego pijackie odgrażanie się, że "przemaluje Grunwald na zielono". Jest to także pierwsze spotkanie Barei ze Stanisławem Tymem. Tym, poprzez znajomość z Fedorowiczem poprosił reżysera o jakąkolwiek rolę. Dostał ręce, które w czołówce przystawiają pieczątki na obrazach :) W kolejnych filmach współpraca obu panów Stanisławów ulegnie znacznemu zacieśnieniu.
Podczas kolaudacji zarzucanio reżyserowi niespójność fabuły, rozbitej na szereg epizodów i konfrontacji Stanisława/Marysi z nieznośną rzeczywistością. Nie wiedzieli oni, że właśnie są świadkami narodzin - nie, nie nowej świeckiej tradycji - lecz specyficznego stylu reżysera, który rozwinięty, doprowadzi Stanisława Bareję na szczyty popularności.

Źródło: http://www.film.org.pl

poniedziałek, 7 marca 2016

Co mi zrobisz jak mnie złapiesz


Drugi film z wielkiej trylogii Barei i Tyma. Obaj panowie (już pogodzeni) zaserwowali widzom podróż w jeszcze głębsze pokłady niekończącego się absurdu Polski Ludowej, epoki późnego Gierka. Bohaterem (a raczej antybohaterem) filmu jest prominent, dyrektor "Pol-Pimu" Tadeusz Krzakoski. Pewnego dnia wszystko wali mu się na głowę z powodu Danusi, której nieopatrznie zrobił dziecko podczas paryskiej delegacji. Obiecując ożenek z ciężarnym (i skoligaconym z "górą") nieszczęściem, musi za namową asystenta Dudały, rozwieść się ze swoją atrakcyjną żoną, Anną (Krzysztof Kowalewski i Ewa Wiśniewska - małżeństwo na ekranie i w życiu prywatnym). Aby zrzucić winę rozwodową na Annę, Krzakoski wynajmuje swego dawnego kolegę Romana Ferde, by ten zdobył fotograficzne dowody rzekomej niewierności małżonki. Ferde dwoi się i troi a finał jego poszukiwań jest zgoła nieoczekiwany...


"Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" to już Bareja w najczystszej, "misiowej" formie. W zasadzie główna oś fabuły, jakkolwiek sprawnie napisana, łącząca wiele wątków i pewnie zmierzająca ku zaskakującemu finałowi, spada na drugi plan, dając pole wątkom pobocznym, pełnym soczystych epizodów, genialnych mikroscenek i wyjątkowo zjadliwego humoru. Bareja i Tym, idąc tropem konstrukcyjnym "Bruneta wieczorową porą", poszli na całość. Konsekwentnie mieszając główny wątek z komediowymi epizodami, można początkowo odnieść wrażenie chaotyczności, gdy zmagania Krzakoskiego, Dudały i Ferde, nagle na kilka minut zostają przerwane zupełnie inną sekwencją, która dopiero pod koniec okazuje się mieć jakikolwiek element wspólny z fabułą filmu. M.in. to właśnie było przyczyną wyjątkowej niechęci komisji kolaudacyjnej (a za strony ówczesnego wiceministra kultury Janusza Wilhelmiego, nawet obrzydzenia), zatwierdzającej film do realizacji a później do rozpowszechniania. Jak wspomina Stanisław Tym, "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz", był najbardziej pociętym i zmasakrowanym przez cenzurę ze wszystkich filmów Stanisława Barei.
Dziś wysoko ceni się ten film właśnie dzięki owym scenkom komediowym, wplecionym w główną linię fabularną. Jak tu powstrzymać się od śmiechu, słysząc śmieszno-straszny rozkład dnia chłoporobotnika, który chwali sobie środki komunikacji, bo jeżdżąc do pracy "ma bardzo dobre połączenie" a "śniadania jada na kolację" ? Telewizyjny bełkot można usłyszeć w scenie, kiedy Roman Ferde zachwyca się pokojem hotelowym, a z odbiornika prezenter nadaje wyjątkowe bzdety o "ogólnym bilansie białka w głęboko zacofanej warstwie sanacyjnej rzeczywistości". Podczas wizyty Krzakoskiego w Paryżu, Mrugała opowiada o absurdach języka francuskiego ("- widzi pan ? słowa nie można zrozumieć... wariacki kraj, język idiotyczny !").
W tej samej scenie widać Stanisława Bareję, który oszczędnościowo zabrał ze sobą do Francji jak najmniejszą ekipę i sam, przywdziawszy perukę, musiał wcielić się w żonę sprzedawcy "lżejszych komputerków" ("- ty kończ tę rozmowę ! na ciebie sznycel oczekuje !"). Przytykiem do chorej komunistycznej rzeczywistości była sekwencja na budowie, kiedy ważna komisja tropi złodziei cegieł, co wywołuje szczere zdumienie szofera ("- a co tu kraść, jak wszystko pokradzione ?"). Boki można zrywać przy dylematach roboli, zawieszających na latarniach ulicznych zbyt długi transparent z napisem "uśmiech naszego dziecka, premią za trud wychowawczy" ("- ja bym wyciął "naszego"... no bo jak jest dziecko, to wiadomo, że musi być czyjeś !"). Inny robol rzuca na kupe piachu świeżo pomalowaną - na czerwono ! - klapę bagażnika do malucha, bo "tam jeden dyrektor kalendarze rozdaje", na zeszły rok zręsztą. Aby wejść na teren strzeżonego ośrodka wypoczynkowego, Roman Ferde przedstawia strażnikowi metkę z "przedmiotu rekreacyjnego, dmuchanego". Miłosne piosenki Daniela Olbrychskiego z "Małżeństwa z rozsądku", tu są obecne pod postacią "piosenki pana Koracza o zdrowiu".
Jak zwykle milicja dostała za swoje - funkcjonariusz, dowiedziawszy się, kim jest Danusia, zdążył zbesztać nieomal zabitego przez nią przechodnia ("- co tak na kamieniu siedzicie obywatelu ? wilka chcecie dostać ?") Lecz chyba najsłynniejszym gagiem w całym filmie jest scenka z Jerzym Duszyńskim w roli obrażonego klienta, któremu "kurczaka podaje sprzątaczka brudną ścierką". Riposta Janusza Gajosa w roli kierownika sklepu jest natychmiastowa : "od tego jest ścierka, żeby była brudna", a "podstawowe zasady higieny są takie, że jak się wchodzi, to się puka. A pan wchodzi bez pukania. Z brudną ścierką...". Ech, scena-perełka, o jakości i dowcipie, których próżno szukać we współczesnych polskich komediach.

Źródło: http://www.film.org.pl

Brunet wieczorową porą


Pierwszy z trzech filmów Stanisława Barei, napisanych do spółki ze Stanisławem Tymem, zapoczątkował okres najsłynnejszych i żywo komentowanych do dzisiaj trzech komedii : "Brunet wieczorową porą" (1976), "Co mi zrobisz jak mnie złapiesz" (1978) oraz "Miś" (1980). Zanim obecny w obsadzie wszystkich trzech obrazów Krzysztof Kowalewski, został dyrektorem Krzakoskim i kierownikiem produkcji Hochwanderem, wcielił się on w rolę skromnego korektora Michała Romana, którego rodzina wybywa z domu na weekend, a on sam ma zamiar spokojnie popracować nad błędami książkowymi. Niestety - najpierw odwiedzają go sąsiedzi z radiem, o które nie prosił; wieczorem, podczas emisji westernu "Poprzez prerie Arizony", gaśnie zapowiadane przez spikerów światło, a zaraz potem Romana odwiedza cyganka, przepowiadająca przyszłość. A przyszłość ta rysuje się interesująco - odzyskanie zegarka, możliwa wygrana w totolotka oraz... morderstwo, dokonane na niespodziewanym gościu o czarnych włosach. Rano mleczarz przynosi zegarek, radio ogłasza dokładnie te same numery totka, a po całodziennych perypetiach na mieście, Michał wraca wieczorem do domu. Nie mija wiele czasu, gdy w przedpokoju nagle staje brunet, witający się słowami "to ja, Krępak, że tak powiem". Nasz bohater robi wszystko żeby nie tyle zabić, co wyrzucić za drzwi natręta z Ciechocinka z całą walizką pieniędzy. Niestety - przypadek sprawia, że Krępak tego samego wieczoru traci życie z ręki Michała. Aby rozwiązać kryminalną zagadkę, co Krępak robił w domu Romanów, z pomocą Michałowi przychodzi jego najlepszy przyjaciel, Kazik...




Pierwotnie rolę główną miał objąć Stanisław Tym, lecz po kłótni z Bareją nie tylko wycofał się z obsady, lecz nawet zażądał wycofania swego nazwiska z czołówki. Dlatego w napisach początkowych widnieje, obok Barei, nieistniejący scenarzysta Andrzej Kill (nazwisko pewnie wzięło się od morderstwa, popełnionego w filmie). "Brunet wieczorową porą" to pyszna parodia iście angielskiego kryminału, z obowiązkowym trupem i prześmiesznym dochodzeniem, skąd wziął się Krępak ("-wyobraź sobie faceta... widzisz faceta ?, - morze widzę, - co ?, - ten czajnik szumi..."). Ale to nie dzięki atrakcyjnej i dowcipnej intrydze, film ten jest pamiętany po dziś dzień. O tym zdecydowała, wspomniana już przy "Poszukiwanym poszukiwanej", epizodyczna struktura scenariusza, naładowanego po same brzegi genialnymi scenkami rodzajowymi, pozornie nie mającymi nic wspólnego z fabułą. Już czołówka wywołuje salwy śmiechu - taksówkarz, wołający za dziewczynami : "- od Zygmunta ukłony i różne wyrazy !, - od jakiego Zygmunta ?, - od Trzeciego Wazy !"; nauczycielka każąca dzieciom wrzucać pieniążki do ledwie sączącej się, obskurnej fontanny (że niby nowa tradycja, na włoskiej licencji zresztą), a potem Jan Himilsbach za te mokre drobniaki kupuje tylko jedno piwo, narzekając na słabe przyjęcie się nowej tradycji, albo dwóch pijaczków (jednego z nich gra sam reżyser), kłócących się ("- pij !, - nie piję...") wśród całej artylerii butelek z chmielową zawartością.


Dalej już jest tylko coraz lepiej, dowcipniej i bardziej absurdalnie. Michał Roman spotyka na swej drodze uprzejmego pijaka w autobusie ("- Wacek jestem a Ty ?, możemy zaraz wypić brudzia !"), tępego milicjanta ("- dajcie spokój temu obywatelowi, żaden Brudzio !"), inteligentnego inaczej strażnika w wydawnictwie ("- czy to warto ? pan się namęczy, a oni i tak z błędami wydrukują"), nerwową sprzątaczkę w muzeum ("- może pan tu sobie jeszcze przyniesie wódkę, co ?!"), dawno nie widzianego kolegę kustosza-wynalazcę ("- ja wymyśliłem chłopa, a zegar wymyślił on"), konika pod kinem ("- amerykański film, nie pożałuje pan"), sypiącego spojlerami widza w kinie ("- cztery razy widziałem, to wiem"), taksówkarza mającego wszystko gdzieś ("- wolna sobota to i wolny jestem. Nie robię !"), taksówkarza-erotomana ("- patrz pan, jakie te kobity są, człowiek wpadnie na chwilę..."), zarobionego kierownika wasztatu samochodowego ("- do końca roku nic nie biorę, ja chcę wreszcie spokojnie zjeść !") albo postawionego na baczność pijaka ("- panowie, pijcie dalej sami ! ja już widzę białe samochody..."). Jest także Jan Kobuszewski w roli kierowcy MPO, wygłaszającego nieśmiertelny skecz, wzorowany na kabarecie Dudek ("- Jasiu, jako praktykant na nauce...").


Partyjna nowomowa z "Poszukiwanego poszukiwanej", jest tu obecna w formie kompletnie bełkotliwej dyskusji telewizyjnej na temat roli westernów we współczesnym świecie. Oczywiście Bareja nie byłby sobą, gdyby nie umieścił w filmie kpiny ze stróżów prawa. Oprócz wspominanego milicjanta-rozjemcy w autobusie, mamy także patrol, jeżdżący czerwonym fiatem straży pożarnej i meldunek : "Kazimierz Malinowski, zatrzymano go do dyspozycji prokuratora, po udowodnieniu mu winy". Także zarezerwowany dla przewodniej siły narodu kolor czerwony, pełni w filmie ważną rolę. Nie ujawniając zakończenia (które i tak pewnie wszyscy znają), powiem tylko że w finale filmu milicjanci, zasugerowani przez Michała Romana, że "czerwony kolor jest zawsze podejrzany", zatrzymują... staruszkę z czerwonym beretem na głowie. Zagrała ją matka reżysera.

Źródło: http://www.film.org.pl/

Piłkarski Poker


Pilkarski poker 1-F-2107-26

„Kocham piłkę” – taki był roboczy tytuł scenariusza, który stanowił podstawę dla „Piłkarskiego pokera”. Z jednej strony było to wyznanie Janusza Zaorksiego, wiernego kibica, z drugiej sprytna zagrywka, mająca zmylić czujne oko cenzury i działaczy piłkarskich, którzy mogli skutecznie utrudniać lub wręcz uniemożliwić realizację filmu. Reżysera tak naprawdę interesowała ogólna degradacja polskiej rzeczywistości, system rozpadał się, zaś korupcja w środowisku piłkarskim była tylko jednym z przejawów. Zdeprawowany i amoralny świat rodzimego futbolu stanowił doskonałą metaforę ówczesnej Polski. Po zebraniu na planie doborowej obsady, m.in. Janusza Gajosa, Mariana Opani i Jana Englerta, oraz zasięgnięciu opinii od dziennikarzy sportowych, trenerów i zawodników, przystąpiono do realizacji.
Fabuła „Piłkarskiego pokera” skupia się na osobie Jana Laguny, kiedyś świetnego zawodnika, który strzelił Związkowi Radzieckiemu dwie bramki, a obecnie sędziego piłkarskiego, który z powodu przepisów musi przejść na emeryturę. Wcześniej jednak ma poprowadzić mecz o mistrzostwo kraju, w którym Warszawa Powiśle zmierzy się z Czarnymi Zabrze. Prezes Czarnych chce wraz z włodarzami pozostałych klubów założyć „spółdzielnię”, która będzie decydowała o kolejności w tabeli. Szef stołecznej drużyny również ma swoje plany, w których główną rolę miałby odegrać Laguna. Kuszony z jednej i drugiej strony sędzia, którego domeną zawsze była uczciwość, postanawia sam rozdać karty i przechytrzyć wszystkich.
To, co przede wszystkim rzuca się w oczy podczas seansu „Piłkarskiego pokera”, to mechanizmy korupcyjne w polskiej piłce. Spotkania przy stoliku, proponowanie pieniędzy, talonów na samochód, wyjazdów za granicę, a nawet kobiet. Wszystko da się kupić i załatwić, kwestią sporną jest tylko cena. Prezesi klubów rywalizują między sobą, podkupując sędziów i piłkarzy, jednak w świetle reflektorów i w miejscach publicznych zachowują pozory, przyklejając do twarzy fałszywe uśmiechy. Korupcja zaczyna się już w B-klasie, gdzie do wygrania meczu wystarczy skrzynka wódki…
pilkarski-poker-kinoRP-premiera-warszawa-2013-12-05-001-530x400
Doskonałym posunięciem okazało się uczynienie głównym bohaterem sędziego – człowieka, który nieustannie poddany jest presji kibiców, piłkarzy i przede wszystkim działaczy. W tej niełatwej roli musi zdecydować, czy stanie po stronie wartości i czystej sportowej rywalizacji, czy też da się wciągnąć w wątpliwie moralnie gierki. Janusz Gajos, który wcielił się w Lagunę, ma opinię aktora, który potrafi zagrać wszystko. Jest on niewątpliwie największym atutem filmu. Naturalność i swoboda, z jaką zagrał sędziego, są absolutnie fenomenalne. Człowiek, który w piłkę nigdy nie grał, a kibicem był od święta, sprawia wrażenie przesiąkniętego środowiskiem futbolowym i doskonale poruszającego się między krętymi korytarzami zachwianych wartości. Jego cięty dowcip oraz błyskotliwość doprawiona pewnością siebie sprawiają, że każda scena z jego udziałem urasta do rangi małego arcydzieła.
Towarzyszący mu Marian Opania jako przyjaciel z boiska Bolo „Łącznik” to kolejna postać, której nie sposób zapomnieć. Pracujący jako palacz w Powiślu Warszawa, jest tak naprawdę człowiekiem od brudnej roboty. Oprócz tego nieustannie próbuje zbić fortunę, obstawiając wyniki meczów i gonitw. Razem z Gajosem tworzą duet, którego relacje bez zbędnej przesady można porównać do Roberta Redforda i Paula Newmana w „Żądle”.
Oprócz nich na ekranie pojawiają się także Jan Englert, Edward i Olaf Lubaszenko, Mariusz Dmochowski i Małgorzata Pieczyńska, a każda z postaci, w które się wcielają, pozostawia po sobie świetne wrażenie. Obsada stanowi wspaniałe uzupełnienie inteligentnego i pełnego błyskotliwych dialogów scenariusza, który jest doskonałą metaforą na rzeczywistość schyłku PRL-u.
37205.8
Realizmu produkcji dodaje także fakt, że w świecie filmu pojawiają się znane postacie ze środowiska piłkarskiego, dziennikarskiego i estradowego. Mecze komentuje Dariusz Szpakowski, a na trybunach można dostrzec Kazimierza Górskiego i Bogdana Łazukę, który w jednej ze scen daje popis wokalny, wykonując nieśmiertelny utwór Andrzeja Boguckiego „Trzej przyjaciele z boiska”. Na murawie w barwach Powiśla możemy zaś zaobserwować młodziutkiego Dariusza Dziekanowskiego.
Sprytne jest także to, w jaki sposób twórcy nawiązują do rzeczywistości. Każdy, kto chociaż trochę interesuje się rodzimym futbolem, bez trudu się domyśli, o jakich drużynach mowa w filmie. Powiśle to Legia, w kilku scenach uświadamia to nawet herb na koszulce, który magicznie zmienia się z „P” na „L”, Czarni Zabrze to Górnik, co sugeruje proporczyk w gabinecie prezesa zespołu oraz powiązania klubu z kopalnią, a Kokon to oczywiście Widzew. Wyjątek od tej maskarady stanowi wspomnienie dwóch zagranicznych klubów – Realu Madryt i Bayernu Monachium.
„Piłkarski poker” nawet dzisiaj, 25 lat po premierze, jest filmem szalenie aktualnym. Nie tak dawno, bo w 2006 roku, zatrzymano niejakiego Ryszarda F., jednego z najbardziej znanych działaczy piłkarskich w Polsce. Od tamtej pory zarzuty ustawiania meczów przedstawiono ponad setce osób związanych ze środowiskiem futbolowym w naszym kraju, m.in. piłkarzom, trenerom i obserwatorom PZPN. Zapytany o te wydarzenia oraz o realizację drugiej części filmu Janusz Zaorski stwierdził, że nakręci ją, kiedy pierwsza przestanie być aktualna.
Polecam „Piłkarski poker” nie tylko wszystkim kibicom piłkarskim w Polsce, ale także osobom, które bacznie obserwują otaczającą nas rzeczywistość, bo jest to doskonałe studium ówczesnego systemu, który idealnie wpasowuje się w obecne realia. Pięknie odrestaurowany film nabrał kolorów i wyrazistości i z całą pewnością będzie stanowił cenną pamiątkę na półce każdego kibica i szanującego się kinomana.

Źródło:  http://film.org.pl

Nie ma mocnych

W drugiej części sagi rodu Pawlaków i Kargulów Kazimierz Pawlak ma duże zmartwienie, gdyż nie ma komu przekazać gospodarki. Jeden syn ma dość swojej ziemi, drugi robi karierę naukową, a wnuczka Ania chce zdawać na studia. Mocno tym strapiony Kaźmirz modli się o niepowodzenie, a gdy niebiosa wysłuchują jego modlitwy, postanawia związać dziewczynę z Rudnikami przez małżeństwo z przystojnym mechanizatorem rolnictwa Zenkiem Adamcem. Młodzi i owszem, zakochują się w sobie, ale temu związkowi mocno przeciwni są rodzice Ani, Jadźka i Witia, którzy pragnęliby, aby córka nie mieszkała na wsi.

Ta część filmowej trylogii ma wydźwięk zdecydowanie krytyczny wobec ustroju, obnażając typowe wady społeczeństwa socjalistycznego – kumoterstwo, korupcję, bezprawne wyzyskiwanie państwowego mienia dla celów prywatnych, stosunki i stosuneczki. Z drugiej jednak strony propaguje się gierkowską nowoczesność – tu w formie mechanizacji rolnictwa – co dało okazję do zabawnej konfrontacji z obyczajowym i gospodarskim konserwatyzmem Pawlaka. Trudno zapomnieć komiczne sceny pilnowania Ani i Zenka, żeby się młodzi nie zagalopowali nadto w swoich amorach, ale znacznie poważniejszy wydźwięk ma storpedowanie przyjęcia weselnego tylko dlatego, że nowożeńcy odmówili ślubu kościelnego.
 
Poza trafną obserwacją obyczajową tradycyjnie już dla całego cyklu najmocniejszymi atutami filmu są doskonałe kreacje aktorskie (na szczęście Kargul przemawia już głosem Władysława Hańczy) oraz komiczne powiedzonka Pawlaka, do których należy m.in. to: „Mania, Anielcia, kury bić! Jutro cywilne wesele, a rosół na dwóch nogach spaceruje!”.

Druga część trylogii została obsypana nagrodami, w tym Nagrodą Publiczności na FPFF w Gdańsku, Grand Prix „Złote Grono” dla filmu oraz nagrodą dla Wacława Kowalskiego w ramach Lubuskiego Lata Filmowego w Łagowie oraz „Jantarem” w czasie II Międzynarodowych Spotkań Filmowych „Młodzi i film” (Sylwester Chęciński, Andrzej Mularczyk).
„Nie ma mocnych” zostało wydane w komplecie z pozostałymi częściami trylogii, w ramach cyklu „Kanon filmów polskich” (komedie).

Źródło: https://kinoplay.pl